EN

Zrujnujemy nowy dom

Zagięta strona
Zapewne każdy pełnoletni czytelnik Eurobuildu przeżył kiedyś przeprowadzkę i/lub remont mieszkania. Dla większości była to zapewne niezapomniana przygoda, którą jeszcze po latach przeżywa się w nocnych koszmarach. Ponieważ stosunkowo niedawno wystąpiłem w takiej sztuce – a precyzyjnie: w utworze z pogranicza greckiej tragedii i amerykańskiego horroru – podzielę się z Szanownym Państwem jeszcze świeżymi wrażeniami

Na początku należy zastrzec, że nie przenosiliśmy się do zrujnowanego zamku, przedwojennej kamienicy ani nawet rewitalizowanego loftu, ale do kilkuletniego mieszkania w niezłym stanie, wybudowanego przez przyzwoitego dewelopera. Zmiany, które zamierzaliśmy wprowadzić w układzie pomieszczeń, nazwaliśmy lekkomyślnie „kosmetycznymi”. Okazało się, że kosmetyka kosmetyce nierówna. Główne role w sztuce obsadzili pracownicy firmy kująco-burzącej. Już sam fakt, że pochodzili z okolic Góry Kalwarii, powinien był wzbudzić podejrzenia. Samo miasto jest niczego sobie, jednak słowo „kalwaria” kojarzy się raczej dramatycznie, przywodząc na myśl Męką Pańską, zdecydowanie nieobcą chłopcom z kilofami. Kilofy były na miarę XXI wieku, błyszczące i na prąd, ale operowały z wdziękiem swoich średniowiecznych przodków, doprowadzając nasze gipsowe ścianki do stanu zdecydowanie zabytkowego. Wszystkie dziury-kratery i bruzdy-Rowy Mariańskie skrupulatnie zalepiono, ale narzekania było przy tym… „Bo to, panie, robota się przedłuża, harmonogram się wali, inni klienci czekają… Same problemy. No to należałoby coś dopłacić”. Wkrótce okazało się, że słowa „dopłata” i „problem” są ulubionymi pozycjami w słowniku kierownika ekipy – każdy dzień zaczynał się i kończył awanturą o „dopłatę”, która jest konieczna ze względu na nieoczekiwany „problem”. W żądaniach i roszczeniach fachowcy-burzyciele pobili na głowę wszystkie inne nadwiślańskie grupy zawodowe, a ja zaczynałem rozumieć, jak czuje się unijny komisarz, od którego wszyscy żądają dopłat.

Awantury były urozmaicane pseudofilozoficznymi dyskusjami na temat: „Czy NAPRAWDĘ trzeba to robić?”. Do klasyki gatunku weszło także – pełne autentycznej troski i wygłaszane bez drgnienia powieki – zapewnienie: „Będzie dla pana NAPRAWDĘ lepiej, jeśli zrobi to kolejna ekipa”. Choć w to akurat łatwo było uwierzyć. Jakby tego było mało, w napadzie chwilowej niepoczytalności inwestor zlecił owej ekipie także prace elektryczne oraz malowanie. Elektryka – a jakże – wymagała „dopłaty”, ale przynajmniej podnajęto prawdziwego elektryka, dzięki czemu podczas montażu punktów świetlnych nikt nie zginął w męczarniach, a dziś w gniazdkach płynie prąd o odpowiednim napięciu. Natomiast malowanie zostało wykonane z równie radosnym, niczym nieskrępowanym entuzjazmem, co burzenie. I oczywiście z podobnym skutkiem, czyli bez jednej prostej linii, wygładzonej nierówności czy umytego narzędzia. Ta gehenna miała miejsce mimo uprzedniego sprawdzenia wykonawcy, podpisania umowy ze sprecyzowanym zakresem prac i ścisłego kontrolowania – nazywając rzecz umownie – postępów robót. Na szczęście w pewnym momencie inwestor opamiętał się i postanowił przeciąć nabrzmiały wrzód, dzięki czemu remont w kulminacyjnej fazie przejął inny wykonawca. Tylko dlatego w naszym gniazdku można dziś mieszkać, choć usunięcie wszystkich śladów radosnej działalności chłopców z kilofami zajmie jeszcze lata, jeśli nie dekady. Dziś, z perspektywy kilku miesięcy, nie daje mi spokoju jedna refleksja: jak z „chłopcami z Góry Kalwarii” radzą sobie ci, którzy mają na karku tysiące takich metrów i setki takich „fachowców”?

Kategorie