EN

Warto być architektem

Architektura
Mają za sobą niejedną trudną chwilę, ale i projekty, z których są dumni. Wspólnicy studia Jems Architekci, Jerzy Szczepanik-Dzikowski i Marcin Sadowski, mówią, co dla nich znaczy być architektem

Rafał Ostrowski, „Eurobuild Central & Eastern Europe”: W tym roku obchodzą Państwo trzydziestolecie działalności. Jak Jerzy Szczepanik-Dzikowski zapamiętał początki firmy Jems?

Jerzy Szczepanik-Dzikowski, wspólnik Jems Architekci: W środowisku architektonicznym zaczął się wówczas proces stopniowego wyrywania się z nieprawdopodobnie sztywnych struktur partyjno-państwowych biur projektowych. Mieliśmy już wówczas własną pracownię, działającą w ramach spółdzielni, czyli organizacji samodzielnej, samorządnej i samofinansującej – chyba takie były trzy „S” premiera Jaroszewicza. To była dziwna struktura, bardziej podporządkowana prawom pracy artystycznej, bo byliśmy zrzeszeni w związku artystów-plastyków Cepelia. W roku 1988, kiedy już działaliśmy właśnie w trójce Olgierd Jagiełło, Jerzy Szczepanik i Maciej Miłobędzki, ale nie byliśmy jeszcze firmą Jems, wygraliśmy konkurs na duży hotel przy placu Piłsudskiego. Doszliśmy wówczas do wniosku, że najwyższy czas utworzyć, na bazie tego projektu, własną firmę. Te literki w nazwie pochodzą właśnie od nazwisk założycieli: J – Jagiełło, M – Miłobędzki i S – Szczepanik. Literka E wzięła się z kolei z nazwy spółdzielni ESPEA, o której wspomniałem wyżej i która dała nam 50 proc. środków finansowych. Była najpoważniejszym udziałowcem w tym przedsięwzięciu, ponieważ nie śmierdzieliśmy groszem i nie mieliśmy za co kupić sobie nawet długopisu. Tak się to zaczęło.

Od początku ta firma była dochodowa?

JSD: O nie. Z tym było różnie... Ja wspominam szczególnie dwie sytuacje. To mógł być 1991 rok, może nawet wcześniej, kiedy mieliśmy już chyba dziesięcioosobowy zespół. Stosunki w tej firmie można było określić jako koleżeńsko-przyjacielskie. Chociaż my byliśmy szefami, nie było mowy, żeby miało to cokolwiek innego oznaczać niż to, że formalnie zostaliśmy wpisani w rejestrze jako właściciele spółki. To było, pamiętam dokładnie, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy liczyli na pieniądze. Załatwiłem pieniądze z jakiejś spółdzielni. Były to grosze, ale mogliśmy przynajmniej coś podzielić. Dzieliło się te pieniądze tak jak karty – na równe kupki.

Rozdawaliście po równo między siebie banknoty?

JSD: Tak, dzieliliśmy po równo pieniądze w gotówce. Ale potem, i dlatego to opowiadam, przyszedł okres trzech czy czterech miesięcy, kiedy w ogóle nie było żadnych pieniędzy. Nikt z tego zespołu nawet nie pisnął. Wszyscy sobie jakoś radzili. Pamiętam, że ta sytuacja bardzo mi ciążyła, ale ten zespół był tak oddany firmie i pracy, że po prostu robili, co było do zrobienia, i już. I gdyby nie oni, to dzisiaj nie byłoby Jemsów.

A drugi trudny moment?

JSD: W 2002 roku nagle posypało się wszystko. Chociaż mieliśmy tak zwaną „poduszkę” finansową, która pozwalała jeszcze przez krótki czas płacić kilkunastu osobom, które wówczas z nami pracowały, to na horyzoncie nie było zupełnie nic. I przyszedł do nas klient z projektem przebudowy dużego centrum handlowego w Warszawie, którego skorupa już stała i jawiła się jako coś śmiertelnie brzydkiego. Mieliśmy przebudować środek, ale bez naruszania tego, co jest już zbudowane na zewnątrz. To było zlecenie, które szacowaliśmy na około 10 mln zł, bo to gigantyczne centrum było. Zastanawialiśmy się, co zrobić. Z jednej strony nie mieliśmy forsy, a z drugiej wszyscy czuliśmy, że coś tu jest nie tak. I pamiętam, jak Marcin Sadowski powiedział wtedy: jeżeli to weźmiemy, to już nigdy nie będziemy architektami. I odmówiliśmy. I jakoś tak się porobiło, że przyszły wkrótce nowe zlecenia, a z nimi pieniądze. Pamiętam to jednak jako ważny moment, bo przedłożyliśmy architekturę nad pieniądze. Zawsze było ważne, że chodzi o coś więcej.


Projekty Jemsów: MCK w Katowicach, osiedle Wilanowska w Warszawie

Jeszcze wróćmy na chwilę do tego, powiedzmy, mitu założycielskiego. Projekt hotelu na placu Piłsudskiego, który skłonił Panów do zawiązania firmy Jems, nie został w końcu zrealizowany?

JSD: To miał być hotel sieci Orbis. Ta jednak szybko popadła w kłopoty i nie zleciła nam pracy. Ale mieliśmy też sporo czasu i jak się nam wydawało, wynikające z wygrania konkursu prawo, żeby działać w tym miejscu. Zagraniczni inwestorzy, którzy szukali wówczas w Polsce okazji, dowiadywali się o istnieniu tego wolnego i doskonale zlokalizowanego terenu i przy okazji o tym, że jest kilku facetów, którzy coś tam już kiedyś szkicowali i coś o tym wiedzą. Mieliśmy wtedy pracownię na strychu w obecnym mieszkaniu Maćka Miłobędzkiego na Freta. Przyjeżdżał do nas nawet sam Hilton ze Stanów Zjednoczonych, właściciel słynnej sieci hoteli. Robiliśmy dla niego szkice hotelu w tym miejscu. Potem pojawiła się firma austriacka, dla której zaprojektowaliśmy w tej lokalizacji hotel Kempinsky i budynek biurowy – taki zespół wielofunkcyjny. Projekt dostał pozwolenie na budowę, ale wybuchły jakieś afery finansowe w Rosji i Austriacy, straciwszy tam zainwestowane pieniądze, zbankrutowali. W końcu pojawili się Amerykanie z firmy Hines. I to właśnie dzięki nim zaczęliśmy współpracę nad tym projektem z pracownią Foster and Partners, co było dla nas cennym doświadczeniem.

Kiedy więc pracownia Jems wreszcie stanęła na nogi pod względem finansowym?

JSD: Duże zlecenia przyszły do nas mniej więcej w latach 93-95, czyli wkrótce po tym, jak wspólnikiem został Marcin Sadowski.

Okazał się Pan dobrym duchem dla firmy?

Marcin Sadowski, wspólnik Jems Architekci: Ja na to patrzę trochę inaczej. Gdy studiowałem, to nazwiska Szczepanik-Dzikowski i Jagiełło były nam dobrze znane. To byli architekci, których prace się oglądało. Jeśli myślałeś o tym, by związać swój los z jakimiś pracowniami, z jakimiś osobami, mniejsza już o to, czy były to jeszcze spółdzielnie czy już spółki z o.o., to praca z takimi architektami jak oni była po prostu atrakcyjna. Ja przyszedłem w 1992 roku, w pracowni był chyba wtedy jeden komputer, ja miałem swój, drugi..


Kamienica Raczyńskich w Warszawie, hotel Vienna House w Warszawie

To Pan ze swoim komputerem przyszedł?

MS: Wniosłem dużo, bo zajmowałem się trochę na studiach dość intratnymi pracami, które były związane z moimi ciągłymi wyjazdami do Szwajcarii, i miałem akurat ploter, drukarkę laserową i komputer.

Co Pan robił?

MS: Rysowałem. Nie było wtedy programów do renderowania i ja wypełniałem tę lukę. Robiłem wizualizacje dla dużych biur szwajcarskich. Robiło się to ręcznie, na papierze. To było bardzo żmudne zajęcie. Szwajcarzy chyba nie lubili wykonywać tej pracy i płacili duże pieniądze. To był czas, w którym – dzięki szalonemu przelicznikowi walutowemu między Polską a Zachodem – byłem niezależny finansowo. Wniosłem do biura własne w pełni wyposażone stanowisko pracy. Ale to biuro z sekretariatem i ścianami z cegły pomalowanymi na biało robiło wrażenie organizacji, która dobrze funkcjonuje.

Czy to te rendery sprawiły, że Jems pozyskał tak wiele zleceń?

MS: Nie, absolutnie nie. To nie miało związku. Po prostu w tym okresie zaczął się w Polsce pojawiać duży kapitał, który zamawiał projekty. Rynek stał się nieprawdopodobnie głodny – tak głodny, że budynki były wynajmowane w całości jeszcze przed uzyskaniem pozwolenia na budowę, a już mówiło się o następnym i jeszcze następnym projekcie. Firma zaczęła prosperować i to wymusiło pewną organizację. W 1993 roku jeździłem do Wiednia, żeby ustalać standardy współpracy komputerowej. Nazewnictwo warstw, oznaczeń tabelki, sposób organizacji całej dokumentacji. To była lekcja profesjonalnego wykonywania pracy architekta. Nie mówię tu o projektowaniu jako pracy twórczej, ale o tym wszystkim, co jest wokół projektowania, czyli choćby robienie dokumentacji przetargowej, której wcześniej architekci nie wykonywali, bo nie było przetargów. Tego wszystkiego się dopiero uczyliśmy. Rozpoczęliśmy współpracę z GTC, które budowało Mokotów Business Park. W 1997 roku był już skończony budynek Saturn, a wcześniej powstały Galaxy, Mercury, na których nauczyliśmy się bardzo dużo, jeżeli chodzi o produkcję dokumentacji. Błyskawicznie powstały potem trzy budynki: Orion, Syriusz, Neptun i w zasadzie w latach 1998-99 mieliśmy już na koncie w miarę poważne realizacje, wysokie na kilka pięter, które stanowiły komercyjną zabudowę.

JSD: Wtedy jeszcze nie było żadnych lub prawie żadnych zamówień publicznych. Z dużych konkursów w Warszawie były w zasadzie tylko dwa: na gmach Sądu Najwyższego i na bibliotekę uniwersytecką – oba wygrane przez Marka Budzyńskiego.

MS: W 1997 roku polecieliśmy pierwszy raz do Londynu na spotkanie z pracownią Foster and Partners, która miała projektować budynek Metropolitan w Warszawie. To była współpraca z biurem z pierwszej ligi światowej. Nasz sposób budowania organizacji i pewne jego standardy tutaj się splotły. Wtedy też wydarzyła się jeszcze inna bardzo ważna rzecz. W 1998 roku Agora ogłosiła konkurs na swoją siedzibę. Nam udało się ten konkurs wygrać. Do dziś uważamy, że ten budynek był dla nas kamieniem milowym na drodze zawodowego rozwoju. Do dziś jesteśmy z niego bardzo zadowoleni, on się dobrze starzeje. Czasem mówimy, że nigdy potem nie mieliśmy okazji wybudować takiego obiektu, a na pewno takiego budynku biurowego. Do dzisiaj staramy się utrzymywać ten poziom architektury.

A skoro przeszliśmy już do dziś, to czym teraz żyje pracownia Jems Architekci?

MS: W ostatnich latach udało nam się wygrać kilka istotnych konkursów na budynki publiczne, więc to jest różnica wobec tych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to budowaliśmy tylko obiekty komercyjne. Te drugie dzielą się właściwie na dwie grupy – budynki mieszkalne i biurowe. „Retail”, czyli centra handlowe, jakoś nas nie porywa, a chyba nawet omija.

Wy nie lubicie, czy on Was nie lubi?

MS: Do pewnego momentu te centra handlowe były importem tego, co powstało w Ameryce czy w Europie Zachodniej, i nie były dla architekta zadaniem szczególnie porywającym.

JSD: To jest ten typ budowania, który wymaga wyspecjalizowanej firmy. Są architekci, którzy się w tym w jakimś sensie specjalizują. Są też całe grupy doradców, którzy umieją to w tym samym czasie komercjalizować, i to są struktury, które są już na naszym rynku zagnieżdżone. To nie nasza specjalność. To jak ze szpitalami. Nikt nie przyszedł do nas, żebyśmy zaprojektowali szpital. To bardzo specyficzna umiejętność zawodowa.

MS: A co do budynków publicznych – one wreszcie dały nam możliwość projektowania w ważnych miejscach w mieście. Umożliwiły nam też wyjście poza Warszawę, bo zrealizowaliśmy Międzynarodowe Centrum Kongresowe obok Spodka w Katowicach czy Bibliotekę Raczyńskich w Poznaniu. Naturalnie równolegle podążały projekty innych budynków komercyjnych. W tej chwili mamy tematy w wielu miastach – w Katowicach, w Poznaniu, w Gdyni, wkrótce będziemy realizować wygrany konkurs w Krakowie. Więc siłą rzeczy te ostatnie 10 lat to jest ekspansja też do innych polskich miast. Jednak, podobnie jak pozostali architekci w Polsce, nie jesteśmy w komfortowej sytuacji, że mamy nadmiar zleceń i kolejkę klientów. Nic się nie zmieniło. To znaczy, cały czas uprawiamy tę biznesową stronę zawodu – szukamy zleceń, rozmawiamy z wieloma inwestorami na temat różnych działek, bierzemy udział w konkursach, zarówno publicznych, jak i prywatnych.

Spośród tego, co powstaje teraz, co jest dziś najistotniejsze dla Jemsów? Browary Warszawskie?

JSD: Nie, no chyba tak w ogóle nie można stawiać sprawy. Staramy się, aby nie było w tym biurze projektów, które są projektami nieważnymi albo drugiego rzutu, jakkolwiek by tego nie nazywać.

MS: No tak, ale są budynki, które z punktu widzenia samego miasta są istotne bądź nieistotne. Agora, która była bardzo ważnym dla nas budynkiem, dla Warszawy jest mniej ważna, bo zlokalizowana jest w takim miejscu, że właściwie prawie jej nie widać. Natomiast Międzynarodowe Centrum Kongresowe jest elementem strefy kultury, zawsze widziane wraz ze Spodkiem. Więc w tym sensie Browary Warszawskie, jako istotny kwartał miasta i z uwagi na skalę przedsięwzięcia, są ważne dla Warszawy.

A Generation Park firmy Skanska?

JSD: W panoramie miasta to jest bardzo duży budynek. Jednak jest on częścią wielkiego kompleksu podobnych biurowych budynków i zbytnio nie wyróżnia się w tej masie. To nie jest szczególny punkt na mapie.

MS: Ja bym tak nie powiedział. To jest po prostu duża inwestycja biurowa. Budynek położony przy ważnym skrzyżowaniu.

Generation jest o tyle ciekawy, że tych wysokościowców za dużo nie robicie?

JSD: Tak się jakoś poskładało. Może po trosze dlatego, że lubimy miejsca publicznego, społecznego życia, a wysokie budynki bywają wyobcowane i tworzą własne światy z bardzo ograniczonym kontaktem z zewnątrz. Nawet jeśli są to wysokie budynki mieszkalne, to zwykle nie ma w nich żadnej społecznej wspólnoty i tego, co nazywa się życiem między budynkami. Wspólnocie sprzyja kontakt z ziemią, a tu jest przestrzeń wertykalna.

Dobra, więc jakie są dziś najważniejsze projekty, które robicie, pod względem ich znaczenia dla miasta?

MS: Na pewno Browary Warszawskie i Gdynia Waterfront. Ten drugi ze względu na krytyczną lokalizację w Gdyni tuż koło Sea Towers. To jedna z najlepszych lokalizacji w mieście, jeśli nie najlepsza, na taki zespół wielofunkcyjny. Zatem najważniejsze są wielkomiejskie projekty, które mają się stać fragmentem miasta.

Marcin Sadowski powiedział, że gdybyście wzięli niegdyś pewną chałturę, to nie bylibyście już architektami. Czy Panowie są wierni tej postawie i co to w ogóle znaczy dla Panów być architektem?

MS: Zawsze myślę, że jest duża trudność w odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być architektem. Powiem tak: jeżeli budujemy obiekt położony w ważnym miejscu w mieście, nawet jeśli jest to obiekt komercyjny, to po jakimś czasie przychodzi test. Widzimy, czy wokół tego budynku i wewnątrz kwitnie życie czy też nie. I to jest wizualny komentarz do tego, czy warto być architektem. Mamy też taki obrazek z zaprojektowanego przez nas MCK – para świeżo upieczonych małżonków robi sobie zdjęcie upamiętniające najważniejszy być może dla nich dzień w życiu. I to właśnie znaczy, że jesteśmy architektami. ν



Biurowiec Pixel w Poznaniu

Architekci sukcesu

Jerzy Szczepanik-Dzikowski, architekt. Od 1988 roku współzałożyciel i wspólnik w pracowni Jems Architekci. W latach 1984-1989 prowadził wspólnie z Olgierdem Jagiełło pracownię autorską w ramach Spółdzielni Pracy Twórczej Architektów i Artystów Plastyków ESPEA. W latach 1984-1987 był prezesem Oddziału Warszawskiego SARP. Sekretarz Krajowej Izby Architektów w latach 2001-2005. Od 2010 roku promotor prac dyplomowych na Wydziale Architektury Politechniki Lubelskiej. Laureat Honorowej Nagrody SARP (2002). Ukończył studia na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej w 1972 roku.

Marcin Sadowski, architekt. Od 1993 roku pracownik, a od roku 1996 partner i wspólnik w studiu Jems Architekci. W 1992 roku ukończył Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. Asystent na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej w latach 1992-1993. Od 2008 roku prowadzi zajęcia z projektowania na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Laureat Honorowej Nagrody SARP (2002).

Kategorie