EN

W kotka i myszkę

Zagięta strona
Po telefon sięgnął, gdy samolot jeszcze kołował, ale dodzwonił się dopiero w lotniskowym autobusie. – Myszko, wylądowałem. Już tęsknię. Jesteś moim wszystkim. Zadzwonię wieczorem. Całuję Cię, Najdroższa – wyznał rozpromieniony. Przysłuchując się temu mimowolnie z siedzenia współpasażera, już miałam powiedzieć, jakie to miłe, że ludzie potrafią publicznie tak do siebie mówić, kiedy zadzwonił Kotek

Niemal filmowa scena powitania w hali przylotów, która nastąpiła później (brakowało tylko dobrej muzyki), nie pozostawiła cienia wątpliwości. To nie będzie tekst moralizatorski. Ani tyrada o grubej skórze zwolenników poliamorii. Nic z tych rzeczy – hulaj dusza, nie oceniam. Ba, podziwiam! Na swój sposób. W końcu życie na dwa domy to mordercza praca. Dwa razy więcej zakupów do zrobienia, cieknących kranów do naprawienia i trawników do skoszenia. Do tego ciągły stres, jak u sapera lub maklera. Nie zazdroszczę. Choć potrzebnej do takiego życia samodyscypliny i – tak, tak! – sumienności, niejeden mógłby pozazdrościć. Na przykład nasi na pozór sejmowi delegaci. O tym, że wytrwale uskuteczniana fikcja to niezwykle dochodowe narzędzie, nader często przekonują się też miłośnicy nowych inwestycji. Czasem aż trudno uwierzyć, że Pozoranctwo Wizualizacyjne to nie przedmiot wykładany na wydziałach architektury. Przecież to prawdziwa sztuka stworzyć projekt, który z działką, okolicą i powstającym budynkiem ma niewiele więcej wspólnego niż gabaryty (choć i to nie zawsze takie oczywiste). A z biegiem inwestycji ta gra pozorów tylko nabiera rumieńców. Na przykład gdy w papierach właściciel nieruchomości (i/lub jej zadłużenia) okazuje się jedynie przydatną fiskalnie i/lub wizerunkowo fasadą, a wykonawca – wyłącznie pozornie wypłacalnym bytem. Nomenklatura nowych inwestycji też często okazuje się co najmniej nieścisła. Mimo że odsetek chętnych na mieszkania luksusowe w Polsce rośnie raczej nieśpiesznie, deweloperom zupełnie to nie przeszkadza. Jak kraj długi i szeroki wyrastają Manhattany, Rezydencje i Oazy. „Wyjątkowe, zaciszne osiedle Bursztynowa Komnata z oryginalną fasadą o ciepłej i szlachetnej barwie ochry” to w końcu co innego niż trzeci po prawej, żółty blok przy ul. Krzywej. Histerycznie poszukiwana jest choćby namiastka luksusu. Stąd m.in. rosnący popyt na niby-apartamenty. Po co mieszkać na niecałych 50 mkw. skoro można zajmować „mały penthouse”? Podobnie bywa też niestety z biurami. Dobrze widziana przeprowadzka w energooszczędne, przyjazne środowisku wnętrza nie zawsze współgra z ich odpowiednim wyposażeniem. Do top listy nieruchomościowych pozorantów dołączają się też nieśmiertelne, (choć) martwe przepisy prawne. Nie twierdzę, że gra pozorów nie bywa pożyteczna. Każdy, kto kiedykolwiek cokolwiek negocjował (czy to z agentem nieruchomości, dostawcą, czy 4-latkiem) wie, jak praktyczny bywa pozorny zachwyt albo niezadowolenie. Ostatnio – w ramach nierównej walki z jesienną chandrą – przeprowadziliśmy w redakcji mały społeczny eksperyment. Upozorowaliśmy szczęście. Idąc na skróty, bezkompromisowo wyrzuciliśmy z użycia słowo „problem”, a każdy, kto się zapomniał sypał groszem do wspólnej kasy. Test – jak łatwo się domyślić – szybko zakończył się sukcesem. W ciągu kilku dni problemy zniknęły. Co prawda, nagle zaczęliśmy mieć trochę więcej „kłopotów” i „wyzwań” niż zwykle, ale kto powiedział, że pozorny sukces przychodzi łatwo? ν

Kategorie