EN

Moja ulubiona płyta

Zagięta strona
Spędziłam ostatnie trzy miesiące na poszukiwaniach kawalerki na wynajem – pierwszego mieszkania, które miałabym zajmować całkiem sama. W takich sytuacjach jedni fantazjują o oddzielnej garderobie, inni – o marmurowych blatach w kuchni

Ja miałam jednak mniej namacalne marzenie: dźwięk rozlegający się wokół, kiedy zamknę za sobą drzwi wejściowe. Mówiąc „dźwięk”, mam oczywiście na myśli niczym niezmąconą ciszę. Podekscytowana brakiem konieczności ustalania ze współlokatorami czy partnerem budżetu i oczekiwań, snułam sielankowe wizje i przeglądałam popularne strony z ogłoszeniami. Blokowiska, które jeszcze kilkanaście lat temu kojarzyły mi się ze smutkiem, szarzyzną i czymś skrajnie nieromantycznym, zaczęły mi się wydawać znacznie bardziej kuszące. Kto spędził okres studiów, wynajmując „przytulne” i „klimatyczne” nory w okrutnie posiekanych na pokoje kamienicach, ten wie być może, o czym mówię. A kto nie wie, niech się cieszy i z wdzięcznością spojrzy dziś na swoje plastikowe okna.

Poza „mieszkaniami z duszą” (określenie pochodzi zapewne od „duszy na ramieniu") odkrywałam też z coraz większą fascynacją świat mikroapartamentów. Nie nadążam za mnogością nowych określeń tego typu lokali, chociaż moim faworytem jest obecnie „atelier” (17 mkw., w tym oczywiście łazienka i aneks kuchenny). Mieszkania w przyziemiu bywają zaś sutereną, eufemistycznym „niskim parterem” lub, jak z właściwą sobie kreatywnością określiła moja przyjaciółka, „piwnicą premium”. Nie będę też wnikać w złożoność obrzędów, które otaczają zwykłe spotkanie z potencjalnym wynajmującym. Wydaje mi się, że jeszcze kilka telefonów, a bez mrugnięcia okiem podałabym historię chorób w rodzinie do piątego pokolenia wstecz, wysłała skan odcisku palca i jeszcze przeprosiła (tak na wszelki wypadek).

Wielka płyta, która im bliżej mi do trzydziestki, tym więcej budzi we mnie rozrzewnienia, nie cieszy się dobrą sławą. Bo to PRL-owskie, bo siermiężne, bo niefinezyjne. I chociaż budowa takich obiektów postępuje sprawniej, generuje mniejsze koszty i jest – tu zaskoczenie – pod wieloma względami bardziej ekologiczna, wciąż trudno znaleźć jej współczesnych orędowników. Tymczasem ja z uporem znoszę do domu kryształowe kieliszki z targów staroci, marzę o Lisku (fotel Fox z lat 60. projektu Henryka Lisa) i podkradam z babcinej szafy kiecki vintage. Rozumiem jednak, że to, co dla mnie jest czystą estetyką, inni znają z autopsji i dla pokolenia moich rodziców czy dziadków może stanowić wspomnienie czasów, do których niekoniecznie chcieliby wracać. Możliwości, które przyniosły lata 90., nowoczesne wzornictwo i miłościwie nam panująca skandynawska firma meblowa, skutecznie przeciągnęły wielu na minimalistyczną, schludną i, cóż, trochę bezosobową stronę mocy. Jeśli chodzi o budynki mieszkalne, szybko okazało się, że dostęp do światła słonecznego i terenów zielonych nie musi być priorytetem, wobec braku wózkowni rower można w najlepszym razie powiesić sobie na ścianie, a szklankę cukru łatwiej pożyczyć od sąsiada, gdy ten poda ją przez balkon naprzeciwko.

Historia zatoczyła jednak zgrabne koło i piszę te słowa, siedząc w ciepłej kawalerce o ludzkim metrażu, niestety bez uwielbianego przeze mnie pawlacza (tezy, że to genialny wynalazek, będę bronić jak niepodległości), za to z piekarnikiem (uwierzcie, nie jest to oczywisty element wyposażenia) i wanną (każdy ma swoją definicję luksusu), na trzynastym piętrze, z widokiem na całą okolicę, a w dodatku na osiedlu, na którym mieszkałam przez pierwsze trzy lata mego życia (nie pamiętam, ale wierzę na słowo). Oddając się zaś na balkonie nieeleganckiemu nałogowi (czy palenie analogowych papierosów również jest jakimś wyrazem tęsknoty za dawnymi czasami?), dostrzegłam banner reklamujący nową inwestycję po drugiej stronie ulicy. Wystarczył krótki research, by dowiedzieć się, że za dwa lata spektakularną panoramę przesłoni mi poczciwy wieżowiec.

Kategorie