EN

Ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem

Nagrody Eurobuild Awards
W czym tkwi przyczyna sukcesu założyciela i prezesa spółki Apollo Rida, uhonorowanego nagrodą Eurobuild Awards za osiągnięcia życiowe? Dlaczego po czterdziestu latach powodzenia w USA zdecydował się wrócić do zdewastowanej przez komunizm Polski? Kto go uchronił przed różnymi niebezpieczeństwami i kiedy zamierza przejść na emeryturę? Na pytania odpowiada David Mitzner, prezes zarządu Apollo Rida Poland
Emil Górecki, „Eurobuild CEE”: Czy takie nagrody jak Eurobuild Awards za osiągnięcia życiowe są dla Pana ważne?

David Mitzner, prezes zarządu Apollo Rida Poland: Tak, chociaż nie robią już na mnie wielkiego wrażenia. Ja przez ostatnie dziesięć lat niczego innego nie robię, tylko odbieram nagrody: w Houston, Waszyngtonie, Warszawie… Od różnych środowisk, za różne osiągnięcia. Dyplomy i gratulacje wiszą na ścianie, a statuetki Eurobuild Awards stoją na moim biurku.

Rozmawiamy 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Interesował się Pan Polską, przebywając w Stanach Zjednoczonych?

Od mojego wyjazdu w 1949 roku, po zwolnieniu z łagru na Syberii, przyglądałem się temu, co się dzieje w komunistycznej Polsce. Zawsze byłem przeciwko temu ustrojowi. Moja rodzina była zorientowana na biznes, rozwój przemysłowy i gospodarczy. W latach 80., kiedy system chylił się ku upadkowi, do Stanów trafiało coraz więcej wiadomości o Polsce. Wtedy bardzo chciałem tu przyjechać. Zawsze podkreślam, że jestem, byłem, i do śmierci pozostanę polskim patriotą. Zawsze wierzyłem, że reżim kiedyś upadnie, niekoniecznie za mojego życia, choć bardzo tego pragnąłem. Tymczasem w Stanach rozwinąłem fabrykę pończoch, potem zajmowałem się importem damskich dodatków. To jest branża, w której, jeśli nie trafi się w damskie gusta, można stracić dużo pieniędzy. Zacząłem więc kupować nieruchomości, które wydają się bardziej bezpieczne. Oczywiście, zdarzały się mniej udane transakcje, z których trzeba było się szybko wycofać. Przenieśliśmy się do Houston. Również tu zacząłem kupować biurowce i centra handlowe. Firma się rozwijała.

Do Polski przyjechał Pan jeszcze za komuny?
W 1988 roku Gmina Żydowska zorganizowała wycieczkę do Polski i Izraela. W Warszawie wybrałem się do miejsc, które znałem z młodości i dzieciństwa. Same rudery. Tutaj nie było nawet zaczątku rynku nieruchomości. Wszystko było zniszczone. Ale widziałem olbrzymi potencjał Warszawy, trzeba było tylko przywieźć tu kapitał. Po kilku miesiącach przyjechałem do Polski z moimi synami. Najpierw obejrzeliśmy obozy koncentracyjne, gdzie zginęła moja rodzina. Wstrząsające. Ale to przeszłość. Postanowiliśmy, że połowę kapitału naszej firmy przeniesiemy z Ameryki i zainwestujemy w Polsce. Ale proszę mi wierzyć: tu nie było nawet co kupić!

Połowę kapitałów firmy chcieliście przenieść do Polski!?
Synowie chyba nie byli bardzo zadowoleni z tej decyzji? Wkrótce się przekonali. Na szczęście ja się przy tym uparłem. Synowie pracują nadal w Stanach, a ja w Warszawie. Nigdy tego wcześniej nie mówiłem, ale tutaj czuję się o wiele lepiej niż w Houston. Mam tu znajomych, mogę oglądać rozwój tego miasta. Wszyscy poważni gracze chcą tutaj działać, chociaż w Warszawie brakuje odpowiednich działek. A sukces jest dopiero przed Polską. To wspaniałe, że komunistyczny bandytyzm nie zniszczył tego kraju.

Przy pierwszej transakcji pomogła Panu Martyna Lisiecka?
Tak, namówiła mnie do zakupu dwóch budynków warszawskich państwowych Zakładów Radiowych im. Kasprzaka na Woli. Nasza firma odnowiła te budynki, stworzyła tam nowoczesne biura i wynajęła od razu na 10 lat firmie Ericsson. W ten projekt zainwestowałem własny kapitał. Poszedłem więc do Banku Handlowego po kredyt. Nie znali mnie, co zrozumiałe. Kazałem im sprawdzić moją wiarygodność w amerykańskich bankach. Potrzebowałem 12 mln dolarów w ciągu 30 dni. Powiedziano mi: takie pieniądze tutaj nie istnieją! Jednak po 30 dniach te pieniądze czekały na mnie w banku. Po jakimś czasie bankowiec, z którym o tym kredycie rozmawiałem, przyznał, że w jednym z amerykańskich banków, z którymi wcześniej współpracowałem, powiedziano mu: Mitzner? Oczywiście! Dajcie mu cały bank!

Pan był w Polsce pierwszym znaczącym graczem z branży nieruchomości?
Drugim. Pierwsze było GTC z Elim Alroyem. Do dziś jesteśmy dobrymi kolegami. W kwietniu, kiedy to on otrzymał nagrodę za osiągnięcia życiowe, ja wygłosiłem mowę na jego cześć. Wówczas Eli powiedział do mojego syna: pański ojciec uratował pamięć o moim życiu, bo moi synowie nie wiedzą w ogóle, co ja tutaj robię.

Jak pański pomysł inwestowania w Polsce przyjęto w Stanach?
Byłem zaprzyjaźniony z jedną z wielkich firm notowanych na Wall Street. Próbowałem namówić ich do współpracy w Polsce. Po powrocie do Stanów spotkałem się z trzema starszymi wiceszefami tej firmy. Referowałem im, jakie są tutaj możliwości, w co warto inwestować i dlaczego. Pokazałem im już mój projekt dla Ericssona, który zarabiał wówczas lepiej, niż było to możliwe w Ameryce. Wtedy jeden z moich słuchaczy wstał i zapytał: a gdzie jest ta Polska? Powiedziałem im więc: panowie, to nie dla was. Wyszedłem. Taka była wiedza i opinia o Polsce. Nikt nie chciał tu przyjeżdżać i inwestować. Na wycieczkę może tak, ale nie z kapitałem.
Po pierwszym kredycie z Banku Handlowego kolejne zakupy były już łatwiejsze?

Zaczynaliśmy kupować kolejne nieruchomości. Kiedy nadarzyła się okazja kupna Warsaw Trade Tower, ten budynek był prawie pusty. Cena – 100 mln dolarów. Po różnych perypetiach pozyskałem 75 mln dolarów kredytu. Jeden z bankowców Eurohypo, który mnie obsługiwał, powiedział mi wtedy: daję panu ten kredyt, ale nie na nieruchomość, bo ona jest pusta, tylko na pańską reputację. Kolejne dwa lata – 2004 i 2005 – były bardzo trudne dla wynajmujących. Ale kredyt spłacaliśmy, a dziś WTT to jeden z lepszych budynków w Warszawie.

W 2004 roku przyszedł czas na transakcję z Metro AG, która została uznana przez jury Eurobuild Awards za transakcję dekady. Jak do tego doszło?

Od kilkunastu lat mieszkam w Warszawie w hotelu Marriott, tam też jadam śniadania. Kiedyś zauważyłem dwóch Niemców, którzy pojawiali się w restauracji od jakiegoś czasu. Poznaliśmy się. Okazało się, że jeden był skarbnikiem Metro AG. Przyszedł do mnie i pyta, czy dysponuję 500-600 mln euro. Odpowiedziałem: oczywiście, że tak. Następnego dnia pojechaliśmy do Dusseldorfu, gdzie spotkaliśmy się z członkiem zarządu tej firmy, który odpowiadał za nieruchomości. Zaproponował mi zakup 28 centrów handlowych wynajętych i przynoszących dochód. Wcześniej nie widziałem ani jednego z tych obiektów. Ale zgodziłem się to kupić. Przedstawiciel Metro AG obawiał się, że transakcja nie dojdzie do skutku, że będzie się przeciągać i generować koszty. Zależało mu na szybkiej sprzedaży. Podałem mu więc rękę i to przypieczętowało umowę wartą ponad 700 mln euro. Do dziś się przyjaźnimy. Pieniądze dało konsorcjum z bankiem Eurohypo na czele. Chętnych do tego interesu było tylu, że nie wszyscy zostali zaangażowani.

Stolica Polski dziś jest zupełnie innym miastem niż w czasach Pana młodości. Działalność Apollo Ridy też się do tego przyczyniła. Podoba się Panu ta dzisiejsza Warszawa?

Dużo rzeczy mi się nie podoba. Na przykład polityka miasta w sprawie zabytków. Biuro konserwatora często broni starych, zniszczonych ruder, które nie rokują nadziei na polepszenie ich stanu. Jak to miasto ma wyglądać ładnie, skoro broni się takich budynków? Ale mimo wszystko, bardzo mi się tu podoba. Szczególnie Park Saski, gdzie przed wojną graliśmy w piłkę. Pamiętam Dom Braci Jabłkowskich, do którego czasem chodziliśmy, bo to była dla nas nowość. I dziś on istnieje. Wie pan, jak ja się cieszę, widząc, że Polska – mój kraj – tak się rozwija? A to dopiero początek tego rozwoju. Cieszę się, że mogę brać w tym udział. Ale ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem. Proszę przyjść za rok-półtora, będziemy mogli porozmawiać o kolejnym naszym wielkim kroku.

Lubi Pan ryzyko, czy to ono Pana lubi?
Ależ nie, jestem bardzo ostrożny. Zawsze uczyłem moich synów: mamy pieniądze, jeśli je stracimy, to będzie nam bardzo trudno je odrobić. Starzejemy się. Człowiek po pięćdziesiątce ma znacznie mniej okazji i energii, żeby zarobić, niż dwudziestokilkulatek. W 2007 i 2008 roku nieruchomości drożały niemal z dnia na dzień. Przypływały tutaj fundusze z całego świata. Wszyscy kupowali. Wszyscy, ale nie my. Naciskano mnie w firmie, żebyśmy i my na tym pędzie skorzystali. Ja się nie zgadzałem, bo to po prostu nie było opłacalne. Miałem rację. Dziś mamy pieniądze, żeby kupować o wiele taniej, a wielu aktywnych wtedy graczy boryka się z problemami finansowymi. Nie zawsze warto podejmować ryzyko.

A pierwsza inwestycja w Polsce – budynki po zakładach Kasprzaka? Tam nie było zapewnionego tytułu własności!

Prawda, to było bardzo ryzykowne. Ale tutaj nie było biur, wierzyłem w ten rynek. Ericsson przyszedł do mnie, żeby mu te biura zbudować. Oni ich bardzo potrzebowali. Uznałem, że warto podjąć to ryzyko. Całe życie jest ryzykiem.

Więc ma Pan szczęście?

Wierzę, że zawsze ktoś nade mną czuwał. Może Bóg, może matka i ojciec? Tyle w życiu przeszedłem, nieraz podejmowałem takie ryzyko i wychodziłem z opresji cało. Bez czyjegoś wsparcia to by się nie udało! Dlatego i ja staram się pomagać. Na przykład przyjaźnię się z pewnym księdzem i funduję dla jego 150 podopiecznych wyjazdy na wakacje czy zimowiska. On przyniósł mi kiedyś wygrawerowaną tabliczkę-podziękowanie z hebrajską inskrypcją takiej mniej więcej treści: cokolwiek uczynił król Dawid, przynosiło korzyści, bo Bóg był z nim. To trochę i o mnie.

Wielu ludzi z branży nieruchomości może tylko pozazdrościć Panu sukcesów i starać się naśladować. Co im Pan radzi?

Przede wszystkim trzeba się znać na tym, co się robi. Konieczne jest też podejmowanie ryzyka, kiedy jest to potrzebne. Moi synowie pewnie by się na takie ryzyko, jakie ja brałem na siebie, nie zdecydowali. Na szczęście nie musieli, bo dostali firmę ode mnie.

Wspominał Pan o swoich kolejnych planach biznesowych. Zamierza Pan kiedyś przejść na emeryturę?

Nigdy, nigdy! Ile można siedzieć w domu? To bezsensowne czekanie na śmierć! Trzeba się czymś zająć, mieć jakiś cel. Ja mam tutaj zajęcie, które lubię i nie zamierzam z niego zrezygnować.

Jest Pan dobrym szefem? Czy rządzi Pan silną ręką?

Wolę dać ludziom więcej swobody. Są wtedy bardziej zadowoleni i lepiej pracują. Nie ma problemu, kiedy komuś potrzeba urlopu. Płacę najlepiej. Pan wie, że u mnie w firmie są ludzie, którzy pracują od samego początku, od szesnastu lat? A reszta od piętnastu. To chyba mówi samo za siebie?

Kategorie