EN

Pochwała brzęczenia

Zagięta strona
Narzekałam już w tej rubryce na kryzys klimatyczny, krwiożerczy rynek prywatnego najmu i biura, w których brakuje tylko gabinetu luster i diabelskiego młyna. Zmusiło mnie to do konfrontacji z przykrą prawdą – inspiruje mnie przygnębienie i frustracja. Ale nie jestem ślepa na fakty. Pogoda jest piękna, a przyroda – mimo naszych usilnych starań – jednak znów się odradza i daje, powiedzmy, nadzieję na jutro. Choć już niekoniecznie na pojutrze

Zastanawiałam się ostatnio, mocząc bez przekonania stopy w Jeziorze Strzeszyńskim, jakim cudem lato znów przyszło. Ten bury okres pomiędzy październikiem a kwietniem zawsze wydaje się trwać latami, a rachityczne kępki trawy między nierównymi płytami chodnika śmieją mi się w twarz, słowo honoru! Przynajmniej do nadejścia pierwszej fali prawdziwie, jednoznacznie i bezczelnie upalnej pogody. I nie, nie powiem ani słowa o tym, od ilu dni nie padało, a także o jakiej godzinie w sobotę rozpoczęto golenie na zapałkę trawników pod moim blokiem. Niektórzy lubią żółty bardziej niż zielony i absolutnie nic mi do tego.

Pierwsze spacery z psami odbywają się teraz trochę wcześniej niż zimą – tak przynajmniej słyszałam. Bo nie po to nie mam psa, żeby wstawać o świcie. Co prawda zaprzyjaźniony basset z sąsiedniego piętra wydaje się niezmiennie udręczony żywotem niezależnie od warunków pogodowych, za to labrador z szóstego upodobał sobie szczególnie wieczorne, nieco bardziej rześkie przechadzki. Z niewiadomych przyczyn upodobał sobie także mnie – do tego stopnia, że jego opiekun zapytał mnie kiedyś w windzie, czy mam w domu jakieś zwierzę. Odparłam (jak zawsze zbita z tropu spontaniczną interakcją międzyludzką), że najwyraźniej tak. Mimo że żadni lokatorzy na gapę się jeszcze nie ujawnili, pozostaję czujna. Zauważyłam jednak na balkonie inwazję chrabąszczy (co mają do roboty powyżej dziesiątego piętra? Jeśli ktoś wie, proszę o odpowiedź na redakcyjnego maila), które próbują mi towarzyszyć przy wieczornej herbacie. I mimo leciuteńkiej fobii muszę przyznać, że ich widok napawa mnie czymś na kształt optymizmu.

Moje wczesne letnie wspomnienia nieodłącznie wiążą się z owadami (nie tylko dlatego, że w pewne wakacje pierwszy raz przeczytałam „Przemianę” Kafki), bąblami, sprejami, okładami, wytrząsaniem sobie braci mniejszych z włosów, kolekcją zadrapań i siniaków, a także przemożnym wrażeniem, że tym razem to naprawdę nie była ważka, a niewielki helikopter. Jestem w stanie przysiąc, że w 1998 roku widziałam więcej dżdżownic i winniczków w ciągu miesiąca niż przez pięć ostatnich lat, ale właśnie przypełzła do mnie myśl, że jakoś za tym widokiem tęsknię. Chcemy tego czy nie, osa dobierająca nam się do świeżego gofra albo chrabąszcz wskakujący na główkę do kubka z earl greyem są porównywalnie potrzebni planecie do przetrwania, co my, a nawet nie mają konta w banku i pewnie nie wiedzą, co to ESG!

Proszę mnie nie zrozumieć źle – tym razem to nie jest żaden ekologiczny manifest. Obawiam się, że tylko garść banałów solidnie przyprawionych nostalgią. Jak już wspomniałam, nie mam przesadnych złudzeń co do przyszłości bieżącej cywilizacji, a z braku wiary w zinstytucjonalizowane siły wyższe zostaje mi tylko wiara w mądrość przyrody i jej niezłomność wobec naszych coraz to nowych pomysłów. I chociaż pani z ósmego mówiła dzisiaj, że jej jamnik już trzeci raz w tym miesiącu przyniósł z lasu kleszcza (tym razem pod uchem), po błysku w jego oku wywnioskowałam, że przygody na łonie natury były tego warte. I chociaż jednej wakacyjnej przygody, takiej zupełnie offline, życzę wam tego lata. Październik przyjdzie – jak zwykle – zdecydowanie za szybko.

Kategorie