EN

Zamczysko przy autostradzie

Zagięta strona
W roku 1986 mój ojciec wspinał się po szczeblach kariery w firmie Coopers and Lybrand (obecnie PwC), a ja zyskiwałem niezliczone rodzeństwo. Gigantyczny elżbietański dom, na zakup którego mama namówiła niegdyś ojca, stał się dla nas za mały

Na dodatek mama uznała, że czas przeprowadzić się bliżej babci. Pewnego dnia rodzice zapakowali nas więc do kampera marki Volkswagen, który zawsze pachniał tak, jakby rura wydechowa była skierowana do wewnątrz pojazdu, i wyruszyliśmy w dwugodzinną podróż do potencjalnego nowego domu. Przyznaję, że słabo już pamiętam budynek, który miała wówczas na oku moja mama, ale Caradoc Court był czymś pomiędzy wiktoriańskim potworkiem a siedzibą Hogwartu. Wnętrze stanowiło istny labirynt. Otwierało się szafkę kuchenną tylko po to, by odkryć, że stanowiła tajne przejście do wąskiej klatki schodowej prowadzącej w nieznane. Jeszcze bardziej wyjątkowy był ogród, a w zasadzie bujny las. A jeśli zapuściłeś się zbyt daleko w tę otchłań, wśród sękatych drzew można było usłyszeć narastające tajemnicze dudnienie.

Nie była to jednak armia orków szykująca się do inwazji, a gigantyczne ciężarówki, przemierzające z hałasem położoną tuż za ogrodzeniem sześciopasmową autostradę. Gdy wsiedliśmy z powrotem do wymiotobusu ojca, moja matka była jednym wielkim zachwytem. „Co za fantastyczny, cudowny, piękny, zachwycający dom! Jest po prostu doskonały! Gdyby nie ta autostrada...” – westchnęła wreszcie. Ojciec skontrował swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem: „Jest absolutnie idealny! Łącznie z autostradą!”. Ze zdumieniem odkryłem, że dom podobał mu się jeszcze bardziej niż matce. Ale był to jedyny raz, gdy miałem okazję odwiedzić tę posiadłość. Mama utrzymywała później, że tak naprawdę właściciel nigdy nie chciał sprzedać tego domu, ale bank groził przejęciem majątku, więc mężczyzna wolał, aby dworek pozostał w rodzinie.

Rodzice złożyli ofertę, a potem kolejną, nieco wyższą. Właściciel długo się zastanawiał, jednak w końcu ją odrzucił, uznając, że kwota jest dla niego zbyt skromna. Dom został sprzedany komuś innemu, ale gdy transakcja została domknięta, nieoczekiwanie budynek doszczętnie spłonął. Nie mam ochoty na użeranie się z pozwem, ale muszę tu zasugerować, że odpowiedzialny za to zdarzenie był prawdopodobnie poprzedni właściciel. Pewnie się zastanawiacie (albo i nie), dlaczego tak dobrze pamiętam, że był to akurat 1986. Cóż, był to w moim życiu rok wielkich zmian, ale powód jest inny – znacznie później znalazłem w Internecie informację, że owa nieruchomość, choć ucierpiała od ognia, jest teraz warta miliony. Dom odbudowano, ale jedno skrzydło wciąż nie nadaje się do zamieszkania. Nieruchomość należy obecnie do jakiegoś radnego i – choć naprawdę nie lubię być pozywany – zastanawiam się, skąd u skromnego urzędnika w zaściankowym brytyjskim hrabstwie taki majątek.

Tak czy inaczej, moja mama znalazła później inny dom, który ku rozczarowaniu ojca znajdował się znacznie dalej od autostrady. Był to gmach wzniesiony z kamienia i nazywał się Holt Castle. Mój dawny polski szef lubił z tego względu wskazywać na mnie i mawiać: "A jego rodzice mieszkają w zamku!”, przez co regularnie płonąłem ze wstydu. Być może zgadliście już, dlaczego zdecydowałem się opowiedzieć Wam akurat tę zapomnianą na długie lata historię. Choć moi rodzice już dawno odeszli, zawsze, gdy przejeżdżam obok nowoczesnego parku magazynowego, dźwięczą mi w uszach słowa ojca. „Jest absolutnie idealny! Łącznie z autostradą!”. Deweloperzy umiejscawiają swoje kompleksy tak blisko dróg, że nie byłbym zdziwiony, gdyby któraś z nich przecięła jeden z obiektów. A ja, gdy wkroczyłem niedawno na rynek nieruchomościowy kupując mieszkanie, zostałem zmuszony do kompromisu właśnie w kwestii lokalizacji. Otóż ważniejsze od kwestii komunikacyjnych okazały się osobne pokoje dla moich dzieci, dlatego też przebywam obecnie na wygnaniu na najdalszych przedmieściach stolicy.

Kategorie