Wiosna’89 była gorąca. Ulice tonęły w ulotkach i wizerunkach Lecha Wałęsy, który na plakatach ściskał ręce opozycyjnych kandydatów. Ukazały się już pierwsze numery niezależnej „Gazety Wyborczej”, a w studenckiej stacji radiowej, w której zdobywałem dziennikarskie szlify, od dawna nikt nie przejmował się cenzurą. Jednak demonstracje opozycji nadal były rozpędzane przez milicję, a uniwersyteccy agitatorzy nieustająco zachęcali do wstępowania do PZPR, choć już bez większego przekonania. Rewolucja wisiała w powietrzu. W lokalu wyborczym, do którego udałem się 4 czerwca, natknąłem się na znajomego działacza „Solidarności”, który był członkiem komisji wyborczej. Wręczając mi karty do głosowania przymrużył oko i zapytał: „Wiesz, jak głosować?” Siedzący obok inny urzędnik zaprotestował słabo: „Panie N., ile razy mam panu mówić, że nie wolno agitować wyborców…” „Ale ja ty