To mi przypomina moją pierwszą (i oby ostatnią) kontuzję na nartach. Ostatni dzień, ostatnia godzina na deskach po tygodniu białego szaleństwa na obozie doszkalającym umiejętności. Pełna wiary we własne siły oraz optymizmu rąbnęłam barkiem, na własnej skórze przekonując się, że śnieg na stoku w niczym nie przypomina przysłowiowego puchu. Podobnie z jazdą konną. Kilka lat temu, pełna ufności wobec konia oraz rosnącego przekonania, że potrafię zapanować nad zwierzakiem, skoro umiem już nie tylko kłusować, ale i galopować, nagle poczułam na swoich czterech literach, że czworonożny przyjaciel jest jednak dość wysoki, a ziemia twarda. Kilka chwil później byłam z powrotem na jego grzbiecie, wystarczyło dogonić, a najlepiej... wyprzedzić partnera jeździeckiego wypadu. Podobne zachowuje się mój prawie trzyletni synek. Po cichu popieram jego podejście, polegające na parciu do przodu bez zastanowienia się nad brakiem odpowiednich umiejętności