Przepis na miasto idealne do życia – bez względu na różnice kulturowe i geograficzne – nie jest aż tak bardzo skomplikowany. Czy to środek pustyni, czy koło podbiegunowe, ma być schludnie, wygodnie, bezpiecznie i opłacalnie. Tylko tyle i aż tyle, bo włodarze, startujący na potęgę w coraz mniej użytecznych konkursach i wyścigach o tytuł „naj”, jakby tracą ten cel z oczu. Rankingowe tsunami miast z najwyżej notowanymi uczelniami, najniższymi podatkami i najszybszymi podmiejskimi kolejami dawno straciło na sile. Prasa nie znosi nudy. Teraz trwają więc – łatwiejsze i trudniejsze – boje o jakże cenne tytuły ośrodków najbardziej przyjaznych studentom, pacjentom, emerytom, rowerzystom (i tym nocnym, i dziennym), wrotkarzom, łyżwiarzom, przechodniom, maratończykom, piwoszom, rodzicom, nie-rodzicom, a nawet kobietom na szpilkach. Niedługo z „coraz bardziej potrzebnych w dzisiejszym chaosie informacyjnym” zestawień