Miasto na medal
Zagięta stronaAgata Kłapeć
Sukces miasta – mierzony coraz częściej liczbą tytułów i pozycją w różnej maści rankingach – ma zwykle wielu ojców i wiele matek. Porażce nie przysługuje nawet kurator
Przepis na miasto idealne do życia – bez względu na różnice kulturowe i geograficzne – nie jest aż tak bardzo skomplikowany. Czy to środek pustyni, czy koło podbiegunowe, ma być schludnie, wygodnie, bezpiecznie i opłacalnie. Tylko tyle i aż tyle, bo włodarze, startujący na potęgę w coraz mniej użytecznych konkursach i wyścigach o tytuł „naj”, jakby tracą ten cel z oczu. Rankingowe tsunami miast z najwyżej notowanymi uczelniami, najniższymi podatkami i najszybszymi podmiejskimi kolejami dawno straciło na sile. Prasa nie znosi nudy. Teraz trwają więc – łatwiejsze i trudniejsze – boje o jakże cenne tytuły ośrodków najbardziej przyjaznych studentom, pacjentom, emerytom, rowerzystom (i tym nocnym, i dziennym), wrotkarzom, łyżwiarzom, przechodniom, maratończykom, piwoszom, rodzicom, nie-rodzicom, a nawet kobietom na szpilkach. Niedługo z „coraz bardziej potrzebnych w dzisiejszym chaosie informacyjnym” zestawień dowiemy się o miastach szczególnie sprzyjających kobietom w balerinkach, mężczyznom przedwcześnie siwiejącym i dzieciom grającym na ukulele. Jedno jest pewne – jeszcze długo będzie z czego malować miastom laurki. Gorzej, gdy – pchany wiatrem personalnych i/lub politycznych zmian – koncept miejskiej promocji nagle ulegnie zmianie, a nowa tożsamość nie pozwoli na finansowanie dotychczas sztandarowych projektów. Albo gdy miasto zamknie się na nowe pomysły w obszarach, w których się „nie specjalizuje”; a władzom łatwiej przyjdzie troska o kolejną, promocyjną kampanię niż praca z mieszkańcami i ich prawdziwymi problemami. – Marka to wynik tego, co się robi, a nie przyczyna – zauważa brytyjski spec od promocji biznesu – w tym także miast – Robert Johnson. I bardzo trudno odmówić mu racji. Miasta to ludzie, a ludzie to (prędzej czy później) elektorat. Dlatego nie dziwi tak bardzo fakt, że pozycjonowanie miast potrafi przypominać układanie programu wyborczego: króluje zasada „każdemu według potrzeb, czyli w zasadzie nikomu”. Tylko czy naprawdę tak musi być? Rola fasady to w końcu nie tylko przyciąganie uwagi, ale też odzwierciedlanie charakteru budynku. Przypomina mi się błaha na pozór historia znajomego. Ojcem jest idealnym. Tak przynajmniej mówi jego była żona. W końcu płaci za szkołę, zajęcia, wakacje. No i spędza z synem sporo czasu. Najczęściej chodzą razem do parku lub kawiarni. Siadają i tak po prostu, bez słowa cieszą się tymi wspólnymi chwilami. Każdy przed swoim ekranem. Sprawa wyszła na jaw, gdy coraz bardziej osowiały sześciolatek wyznał dziadkom, że od bardzo dawna nie rozmawiał z rodzicami. Zaczęło się banalnie. Ot, praktyczny prezent na Święta. Tablet wyśmienicie trzyma dzieci w ryzach: w podróży, sklepie, poczekalni. Tym młodszym zajmuje uwagę, gdy właśnie zaczynają mantrę „A dlaczego?”. Starsze same już o niego proszą. Zawsze gotowy, zawsze ciekawy, wybawca od nijakiej codzienności. Można nawet rzec – przyjaciel. Technologię winić oczywiście najprościej. Najpierw zabiera pracę („Te przeklęte roboty!”), potem prywatność (nawet randki aranżuje algorytm) i relacje („Jak to nie nawiązujemy więzi?! Mamy konta wszędzie!”). Prawda jest jednak dużo bardziej gorzka. Trudno dziś o mądrą uwagę.