Chora asymilacja
Zagięta stronaPisanie o tym jest dość bolesne. Nawet dosłownie. Gdy siedzę teraz, stukając w klawiaturę, czuję tępy ból w boku, który przypomina mi o tym, że po upadku z roweru złamałem żebro. Pozwólcie mi zatem trochę ponarzekać, a opowiem Wam kilka pouczających historyjek o moich niełatwych relacjach z Polską. Zacznijmy od polskiej służby zdrowia. Gdy po twardym lądowaniu leżałem na asfalcie, przeszło mi przez myśl, że mogłem sobie coś złamać, ale ponieważ byłem w stanie wrócić rowerem do domu, machnąłem ręką: Może to nic poważnego. Podobnego zdania była moja żona, która widząc mnie z rozdartymi spodniami i krwią na twarzy załamała tylko ręce. Po powrocie do domu poczułem jednak, że mam problem z oddychaniem, więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miejscowego prywatnego szpitala. Gdy mój syn złamał obojczyk, opatrzyli go i odesłali do domu w ciągu pół godziny, więc naiwnie sądziłem, że zostanę obsłużony równie szybko i sprawnie. Jakże się myliłem!
Pierwszą rzeczą, która wydała mi się zaskakująca, było to, że po zainkasowaniu opłaty poproszono mnie, bym stanął w kolejce do pokoju pielęgniarki. Ponieważ przez dłuższą chwilę nikt tam nie wchodził ani stamtąd nie wychodził, zapukałem i uchyliłem drzwi. Ale reakcją na moje nietaktowne zachowanie była reprymenda. Po niezmiernie długim oczekiwaniu w końcu trafiłem przed oblicze pielęgniarki. „Myślę, że złamałem żebro” – powiedziałem. I właśnie wtedy wykonano jedyny sprawny zabieg tego poranka – posadzono mnie na wózku inwalidzkim. Fakt, że wygodnie usiadłem, spowodował, że zacząłem łatwiej oddychać. Pielęgniarka nawet zawiozła mnie do kręgarza, a precyzyjniej: zostawiła mnie na korytarzu przed jego drzwiami. Dwadzieścia minut później lekarz wprowadził mnie do gabinetu, ale tylko po to, by odkryć, że nie jestem tym pacjentem, którego się spodziewał, więc znowu wywiózł mnie na korytarz, pozostawiając przy przypadkowych drzwiach. W końcu podeszła inna pielęgniarka. Niestety, nie mogła mnie zidentyfikować, choć miała przy sobie mnóstwo kart. Nawet po wycieczce do recepcji nie zdołała ustalić, kim jestem. Dwadzieścia minut później wróciła, a ja wpadłem na pomysł, by powiedzieć, że jestem tu z żoną. Zaczęliśmy zatem jej szukać. Znaleźliśmy ją w recepcji, tam okazało się, że moja karta po prostu nie została jeszcze wypisana, a nad moją głową zaczęły przelatywać słowa, z których zrozumiałem, że jest to powód, dla którego doktor „nie zrobił żeber”. To był ten moment, gdy się wściekłem. Powiedziałem żonie, że powinniśmy zażądać zwrotu pieniędzy i wyjść, a ja spędzę tydzień w łóżku z lekami przeciwbólowymi. Jednak wtedy udało jej się zdobyć dokument, który pozwolił na prześwietlenie, więc mogliśmy stanąć w czwartej tego dnia kolejce. Na miejscu okazało się, że dokument jest nieważny, ponieważ nie wpisano do niego przyczyny, dla której konieczny był rentgen. Zawróciliśmy zatem do recepcji. Po uzupełnieniu braków pielęgniarka odwiozła mnie z powrotem do pokoju rentgenowskiego, w którym tym razem nie było pracownika obsługi, pielęgniarka zatem postanowiła ponownie zniknąć z całą dokumentacją. Po kolejnych dwudziestu minutach technik się znalazł, wykonał prześwietlenie, po czym zostałem skierowany do lekarki, której jeszcze nie widziałem. Dowiedziałem się od niej, że opisanie mojego zdjęcia zajmie kilka godzin, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego. Ale przynajmniej przewieziono mnie do pokoju z telewizorem. Gdy po trzech godzinach miałem już dość oglądania powtórek nieznanych mi seriali, wróciłem do recepcji, żeby zapytać, co z moim prześwietleniem. I tu duże zaskoczenie: okazało się, że złamałem żebro.
A przecież nie powinienem być zaskoczony. W 1995 roku, gdy rozpocząłem pracę w Polsce, zapłacono mi czekiem. Jedynym sposobem na zrealizowanie pieniędzy było wejście do banku Pekao i dołączenie do najdłuższej kolejki, jaką widziałem w życiu. Pod koniec kolejki odebrali mi czek i dali niebieski żeton, abym mógł dołączyć do drugiej pod względem długości kolejki, jaką widziałem w życiu.
Polacy od pokoleń szczycą się umiejętnością obchodzenia nieżyciowych, absurdalnych przepisów. Choć od upadku komunizmu minęło prawie 30 lat, ta przydatna w czasach PRL cecha jest na topie także dziś. Podobnie jak typowo polskie zamiłowanie do papierkowej roboty.