Strzeż się kuny i hydraulika
Zagięta stronaPowody, by inwestorzy nie brali Bieszczadów na tzw. celownik, można z grubsza podzielić na naturalne i cywilizacyjne. Do tych pierwszych należy z pewnością krępująca i zupełnie namacalna obecność dzikiej zwierzyny. Podwórko pensjonatu, w którym spędziłem niedawny urlop, odwiedzał regularnie mały niedźwiedź brunatny. Maluch wyglądał słodko szczególnie wtedy, gdy wyjadał psom jedzenie z misek. Przerażony właściciel pensjonatu wydzwaniał do leśniczego, próbując namówić go, by zwierzę pojmać i wywieźć gdzieś daleko, dopóki jego śladem nie przybędzie nerwowa matka i zanim młody uzależni się od Pedigree Pal. Starania spełzły na niczym, bo leśniczy poinformował, że w okolicy nie ma żadnych dużych niedźwiedzi. Wiadomo o tym, bo wszystkie dorosłe osobniki mają obroże telemetryczne. No chyba że to jakiś gość ze Słowacji… A ponieważ niedźwiadek był raczej małomówny, trudno było stwierdzić, z jakiego kraju pochodzi. Ale w końcu, nie niepokojony przez nikogo, zwierz zniknął w ostępach. Hotelarz rozłożył bezradnie ręce. – To są Bieszczady – poinformował ze spokojną rezygnacją. Aktywność innych przedstawicieli fauny odczułem na własnej skórze kilka dni później, gdy rano uruchamiałem samochód parkujący pod pensjonatem. Zimny silnik dziwnie zabulgotał, ale zaskoczył. Jednak chwilę później na desce rozdzielczej rozbłysła lampka informująca o awarii alternatora. Podniosłem maskę, spod której wyciągnąłem zerwany pasek transmisyjny. Właściciel pensjonatu, który pojawił się nie wiadomo skąd (dobrzy gestorzy tak umieją), wskazał mi palcem drobne nacięcia na gumowej powierzchni. – Kuna, panie. To są Bieszczady – powiedział ze źle ukrywaną satysfakcją. A mnie czekała prawie 50-kilometrowa podróż do najbliższego serwisu, podczas której – w miarę wyczerpywania się akumulatora – przestawały kolejno działać wszystkie urządzenia elektryczne. A bieszczadzkie serpentyny stają się zdecydowanie mniej romantyczne, gdy wysiądzie wspomaganie kierownicy… Niewiele uroku w sobie miała także awaria sieci komórkowej, która skutecznie pozbawiła nas kontaktu ze światem na prawie dwa dni. Ani telefonu, ani internetu. Czuliśmy się jak bieszczadzcy osadnicy, którzy zerwawszy kontakt z cywilizacją, po prostu rozpłynęli się w interiorze. Dziesięciominutowy zanik zasięgu, do którego doszłoby w centrum dużego miasta, z pewnością wywołałby lawinę samobójstw i pozwów sądowych, jednak w okolicach Cisnej reakcją na dwudniową ciszę w eterze było co najwyżej wzruszenie ramion. – To są Bieszczady – powtarzał swoją mantrę mój gospodarz. Z kolei właściciel bieszczadzkiej pizzerii uraczył mnie barwną opowieścią o tym, jak próbował znaleźć hydraulika do uszkodzonego hydroforu. Poważna awaria oznaczała oczywiście konieczność zamknięcia interesu, a zbliżał się długi, majowy weekend, czyli kilkudniowe złote żniwa, pozwalające bieszczadzkim usługodawcom utrzymać się przy życiu przez najbliższe dwa miesiące, zanim ruszy letni sezon. Okazało się, że jedyny fachowiec w promieniu 50 kilometrów jest zatrudniony na etacie w parku narodowym, więc na boku może dorobić jedynie w weekend, ale akurat nie w ten, bo obiecał już żonie naprawić cieknący bojler w łazience. Zdesperowany gastronom, któremu w oczy zajrzało widmo śmierci głodowej, rozszerzył zatem obszar poszukiwań. A potem jeszcze powiększał go parę razy. Ostatecznie znalazł wolnego hydraulika… na Śląsku. Fachowiec okazał się miłośnikiem Bieszczadów, więc zlecenie połączył z pobytem turystycznym. – W inne góry bym robić nie przyjechał – oświadczył zleceniodawcy z godnością. Zatem, drodzy inwestorzy, omijajcie ten rejon szerokim łukiem. Nie musicie tu nawet przysyłać analityków, którzy mieliby określić potencjał inwestycyjny tej czy innej działki. To będzie kosztowna wyprawa, poza tym analitycy w podróżach służbowych dużo piją, a potem rozbijają firmowe samochody. Zadajcie sobie pytanie, czy naprawdę jesteście gotowi na kuny pod maską, niedźwiedzie ze Słowacji i hydraulika ze Śląska. A ja zaoszczędzę Wam parę złotych i odpowiem: nie jesteście. Bo to są Bieszczady.