Na dodatek mama uznała, że czas przeprowadzić się bliżej babci. Pewnego dnia rodzice zapakowali nas więc do kampera marki Volkswagen, który zawsze pachniał tak, jakby rura wydechowa była skierowana do wewnątrz pojazdu, i wyruszyliśmy w dwugodzinną podróż do potencjalnego nowego domu. Przyznaję, że słabo już pamiętam budynek, który miała wówczas na oku moja mama, ale Caradoc Court był czymś pomiędzy wiktoriańskim potworkiem a siedzibą Hogwartu. Wnętrze stanowiło istny labirynt. Otwierało się szafkę kuchenną tylko po to, by odkryć, że stanowiła tajne przejście do wąskiej klatki schodowej prowadzącej w nieznane. Jeszcze bardziej wyjątkowy był ogród, a w zasadzie bujny las. A jeśli zapuściłeś się zbyt daleko w tę otchłań, wśród sękatych drzew można było usłyszeć narastające tajemnicze dudnienie.
Nie była to jednak armia orków szykująca się do inwazji, a gigantyczne ciężarówki, przemierzające z hałasem położoną tuż za o