Nie znoszę autoryzacji, chociaż uważam, że jest to narzędzie przydatne. Często pomaga obu stronom wyjaśnić pewne kwestie i osadzić je w odpowiednim kontekście. I to akceptuję. Nikt nie chce być opacznie zrozumiany. Jednak, kiedy z kimś rozmawiam, liczę, że traktuje on serio nasze spotkanie i nie opowiada bzdur. Podobnie robię i ja. Zresztą ludzie, z którymi spotykam się na gruncie zawodowym, to profesjonaliści i znawcy tematu, więc nie jest trudno. A jednak, kiedy przychodzi do autoryzacji wywiadu czy wypowiedzi do artykułu, zamiast początkowych celnych uwag, wnikliwych obserwacji i, czasami, niepopularnych sformułowań, otrzymuję PR-owo-marketingowy, słodko brzmiący potok oczywistości. Czasami dotyczy to naprawdę błahych spraw. Innym razem naprawdę ważnych dla branży - takich, które trzeba określić po imieniu, a nie dobierać eufemizmy, parafrazy i omówienia. Działy PR-owe i marketingowe mają w tym swój udział: poprawność polityczna przede ws