Do dziś także nie pojmuję, dlaczego moi (zupełnie rozsądni) rodzice spokojnie przyjmowali zapowiedzi w rodzaju: „Jadę w Bieszczady, wrócę jakoś tak za miesiąc, wyślę pocztówkę, jeśli się uda”. Choć wiadomo było, że pocztówka dotrze do domu już po moim powrocie. Oczywiście trzeba było jechać z własnymi zapasami żywności, przynajmniej na początek. Sklepiki w górskich wioskach nie oferowały przyjezdnym nawet chleba, bo zamawiały ściśle określoną liczbę bochenków tylko dla miejscowych. Stałym punktem programu było zatem pukanie do drzwi domów i proszenie o kromkę lub dwie. I nikt nie odmawiał.
Z każdego takiego wyjazdu zostało (w najlepszym przypadku) kilka niewyraźnych, zazwyczaj czarno-białych zdjęć. Nie mają opisów, najwyżej datę i nazwę miejscowości na odwrocie, ale doskonale pamiętam, w jakich okolicznościach zostały wykonane i jaką historię opowiadają. Jakże różnią się od setek kolorowych obrazków z późn