EN

Przerwa na rosołek

Zagięta strona
Ostatnio w naszych redakcyjnych felietonach pojawiały się tematy cięższego kalibru, dotyczące a to pandemii, a to wojny. A ja już jakiś czas temu postanowiłam sobie, że mój kolejny felieton będzie traktował o czymś lżejszym i zdrowszym. Zatem smacznego!

Od ponad dwóch lat pracuję w dużej mierze zdalnie. Cenię sobie tę formę, głównie ze względu na oszczędność czasu na dojazdy, a także możliwość pogodzenia obowiązków domowych (zwłaszcza w sytuacji choroby dziecka) z zawodowymi. Od jakiegoś czasu melduję się jednak w redakcji dość regularnie i to głównie dlatego, że uwielbiam ludzi, z którymi pracuję (i to wcale nie jest lukrowanie szarej rzeczywistości). Kiedy już jestem w biurze, lubię poczuć się jak typowy pracownik korporacji (choć naszemu „Eurobuildowi” do korporacji bardzo daleko), który robi sobie przerwę na lunch i je „na mieście”. Często korzystam z naszej biurowej kantyny, ale zdarza mi się też wyjść do innego lokalu czy zamawiać posiłek z dostawą. I tu pojawia się problem, podobnie jak w sytuacji, gdy muszę nakarmić swoją wybredną pięciolatkę, przebywając poza domem czy zamawiając jedzenie z dostawą. W wielu biurowych kantynach i lokalach z menu lunchowym, nastawionych na pracowników okolicznych biur, brakuje mi typowo wegetariańskich (to dla mnie) czy bardzo domowych (to dla córki) dań. Lubię pierogi, uwielbiam pieczone czy grillowane warzywa, makaron kocham chyba tylko odrobinę mniej niż własne dziecko, no ale ileż można?! I żeby nie było, że moje uwagi i spostrzeżenia biorą się znikąd – zanim usiadłam do napisania tego felietonu, przejrzałam strony internetowe co najmniej 10 restauracji i kantyn mieszczących się w biurowcach (i nie tylko), a w kilku z nich w ostatnim czasie miałam przyjemność (większą czy mniejszą) się stołować. Menu wegetariańskie czy tradycyjna polska kuchnia nawet się tam pojawiają, ale zdecydowanie przegrywają w wyścigu o podium z burgerami i tortillami, a także z kuchniami: włoską, indyjską czy tajską. W menu lunchowym coraz częściej pojawia się nawet sushi, ale kotlecika z selera brak! Apeluję zatem: drodzy właściciele kantyn i szefowie kuchni, dorzućcie więcej dań bezmięsnych! To nie takie trudne, są na rynku przepyszne kaszotta, warzywne kotlety, zapiekanki z cukinii czy bakłażana. A w imieniu mojej córki (i pewnie wielu innych kilkulatków) proszę o domowy rosołek, koniecznie bez pietruszki i pływających kawałków marchewki.

Co jeszcze mogłabym zasugerować? Wielu stołówkowych konsumentów ma problem z szacowaniem „na oko” wagi potraw, zwłaszcza tak różnorodnych, więc bardzo by się przydała kontrolna waga, na wzór tych z marketów, gdzie warzywa i owoce waży się przed podejściem do kasy. Kiedy dorzucam do styropianowego czy (o zgrozo!) plastikowego pojemnika kolejny pieczony ziemniak i łyżkę gotowanych warzyw, waham się, czy mogę sobie jeszcze pozwolić na placek ziemniaczany, żeby nie dostać rachunku jak za rocznicową kolację w pięciogwiazdkowym hotelu. A po odejściu od kasy będę mamrotać pod nosem: „Jak tych parę kartofli może tyle ważyć?!”. Ten zgrzyt powoduje, że nawet świetnie doprawione danie wydaje się nieco gorzkie.

Jeszcze jedna refleksja: jak się człowiek spieszy, to… wiadomo. Ale jak się nie spieszy, to nawet z bogatego lunchowego menu zostają smętne resztki, zwłaszcza w tych lokalach, gdzie dania sprzedawane są na wagę. Apeluję więc o zwiększenie porcji potraw, zwłaszcza tych najbardziej chodliwych, by starczyło też dla klientów, którzy o godzinie 12 nie zdążyli jeszcze zgłodnieć albo zwyczajnie nie mogą tak wcześnie wyjść na lunch.

Żeby jednak nie było, że tylko narzekam, pozwolę sobie na koniec wyrazić ogromną radość z faktu, że biurowe kantyny i restauracje przestają wyglądać jak skrzyżowanie PRL-owskiej stołówki pracowniczej z barem mlecznym – zarówno pod względem wystroju wnętrza, jak i menu (choć należy zastrzec, że i w barze mlecznym można znaleźć prawdziwe kulinarne perełki). W wielu takich placówkach można nawet zorganizować służbowy lunch albo zamówić catering na firmową imprezę. Nie raz składaliśmy takie zamówienia w naszej kantynie w „Woli Retro”, a półmiski pustoszały szybciej niż butelki wina. A w „Eurobuildzie” to się często nie zdarza.

Kategorie