Stare (dobre?) czasy
Zagięta stronaGdy przyjechałem do Warszawy po raz pierwszy, w nocy na ulicach panowała ciemność. Imprezowe życie właściwie nie istniało za wyjątkiem paru podrzędnych pubów, a – jak przekonałem się na własnej skórze – po zmroku nie było też zbyt bezpiecznie. Żeby dotrzeć do dalszych dzielnic, chociażby na Ursynów, trzeba było tłuc się godzinami autobusem. Pierwsza linia metra została otwarta akurat w roku mojego przyjazdu do Polski, nie łączyła jednak Kabat z centrum, a jedynie ze stacją Politechnika. Żeby dotrzeć podziemną koleją do serca miasta, trzeba było poczekać aż do roku 1998, zaś na Młociny metro dotarło dopiero w roku 2008. W porównaniu z tym niespiesznym procesem, II linia powstała z szybkością ponaddźwiękową.
W stolicy nie było też dużych kin, a w tych, które istniały, miejsca na hity filmowe wyprzedawały się na pniu, co powodowało wyrojenie się koników – zbijali oni fortuny, sprzedając przed wejściem bilety z drugiej ręki. To zaczęło się zmieniać dopiero wtedy, gdy na Ursynowie powstało Multikino, według Wikipedii – drugi (po poznańskim) multipleks w kraju. Ale wkrótce potem nastąpił prawdziwy wysyp przybytków dziesiątej muzy: obiekt o wdzięcznej nazwie Moskwa, swego czasu największe kino w Warszawie, został zburzony, a w jego miejscu pojawił się biurowiec Europlex, do którego wciąż można było wybrać się na film, jako że w podziemiach zlokalizowano Silver Screen. Ze zdziwieniem przeczytałem ostatnio wiadomość, że następca Moskwy również już nie istnieje.
W późnych latach 90. do Warszawy przybył w interesach mój wujek. Pamiętam, że ówczesna architektura zrobiła na nim spore wrażenie. Jeśli się nie mylę, określił ją jako „dość koszmarną”, i nie sposób było się z nim nie zgodzić. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Bemowo, miałem wrażenie, że wylądowałem w Legolandzie – uszeregowane w rządki sześciany wydawały się sięgać horyzontu. Mimo że dzielnica wciąż nie należy do najbardziej przystępnych, wygląda teraz zupełnie inaczej i ma własną, prężnie rozwijającą się społeczność. W czasie, który wspominam, budowano też pierwsze duże sklepy. Ale na zakupy zamiast do centrum handlowego można było się wybrać na pełen chaosu plac Defilad, by krążyć tam wśród stoisk i budek z jedzeniem – w tych ostatnich, prowadzonych głównie przez Wietnamczyków, każde danie smakowało identycznie.
Wszystko, co tu opisuję, czyniło moją Warszawę ekscytującą, zaś każdy nowy budynek dołączający wówczas do panoramy wydawał się odbierać stolicy wyjątkowość. Pamiętam, jak w późnych latach 90. jakiś turysta zaczepił mnie na ulicy, pytając, jak dojść do Hard Rock Cafe. Odparłem, że w Warszawie nie mamy takiej knajpy. Odpowiedział z oburzeniem: „w Pradze przecież jest!”. Ale po jakimś czasie moje słowa stały się nieprawdą – kafejka pod hardrockowym szyldem otwarła swe podwoje w roku 2007 w Złotych Tarasach. Jedyne drapacze chmur, jakie spotkałem na początku swojego pobytu w Polsce, to LIM (znany również jako hotel Marriott) oraz PKiN, o którym każdy taksówkarz mówił per „prezent od Stalina”. Faktyczne zmiany zauważyłem dopiero około 2002-2003 roku. Pojechałem wtedy do Londynu, a gdy po roku wróciłem do Polski, spotkałem się ze znajomym Amerykaninem, który przekonywał mnie, że podczas mojej (przecież stosunkowo niedługiej) nieobecności zmieniło się absolutnie wszystko. I miał rację – wysokościowce wyrastały wtedy jak grzyby po deszczu. Niektórych czytelników pewnie nie było wtedy jeszcze na świecie, co skłania mnie, by sięgnąć pamięcią jeszcze dalej wstecz. To miasto zawsze ulegało intensywnym przeobrażeniom. Zbudowany w latach 70. Ursynów, który tworzy sporą część południowego krajobrazu stolicy, powstał na ornych polach.
Ale nie popadajmy w nadmierny sentymentalizm. Wszak pamięć jest zawodna, a na własne wspomnienia często patrzymy przez różowe okulary. To, co pamiętam jednak bardzo wyraźnie, to potężna determinacja Polaków, by „nadążyć za Zachodem”. Szybki rozwój sprawił, że Polacy zaczęli się bogacić, a jakość ich życia stale się podnosiła. Ulice są teraz bezpieczniejsze, a Warszawa stała się biznesową stolicą Europy Środkowo-Wschodniej. Za lwią część tej zmiany odpowiada rynek nieruchomości, jednak inwestorzy w ogóle by tu nie przybyli, gdyby nie ich przekonanie, że środowisko gospodarcze jest bezpieczne. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że te warunki polepszają się właśnie dzięki kolejnym inwestycjom.