Gdy przyjechałem do Warszawy po raz pierwszy, w nocy na ulicach panowała ciemność. Imprezowe życie właściwie nie istniało za wyjątkiem paru podrzędnych pubów, a – jak przekonałem się na własnej skórze – po zmroku nie było też zbyt bezpiecznie. Żeby dotrzeć do dalszych dzielnic, chociażby na Ursynów, trzeba było tłuc się godzinami autobusem. Pierwsza linia metra została otwarta akurat w roku mojego przyjazdu do Polski, nie łączyła jednak Kabat z centrum, a jedynie ze stacją Politechnika. Żeby dotrzeć podziemną koleją do serca miasta, trzeba było poczekać aż do roku 1998, zaś na Młociny metro dotarło dopiero w roku 2008. W porównaniu z tym niespiesznym procesem, II linia powstała z szybkością ponaddźwiękową.
W stolicy nie było też dużych kin, a w tych, które istniały, miejsca na hity filmowe wyprzedawały się na pniu, co powodowało wyrojenie się koników – zbijali oni fortuny, sprzedając przed wejściem bilety z dr