Było piękne, dość późne piątkowe popołudnie. Do tej pory jakoś nikt się nie zgłosił, a gazeta dosłownie za chwilkę miała iść do druku. Zapadła bardzo niezręczna cisza. – No dobrze, skoro jest tylu chętnych, musimy kogoś wybrać demokratycznie. Proszę, żeby ktoś przyniósł z kuchni odpowiednią liczbę słomek – usłyszeliśmy z pozoru niewinną prośbę. – Ja! Ja pobiegnę i nawet obetnę jedną od razu – krzyknęłam. Chodziło mi o uniknięcie dalszego ciągu. Myślałam, że jeśli sama się tym zajmę, sama wezmę sprawy w swoje ręce, to los mnie oszczędzi. I rzuciłam się pierwsza do losowania profesjonalnie wymieszanych i skrytych w dłoniach naczelnej słomek. I co? I stało się to, co wydawało się niemożliwe. Trzymałam w ręku pięknie, skośnie obciętą słomkę. Nie, to przecież nie może być prawda. I jak tu nie wierzyć w złośliwość losu. Jeśli w ogóle takie coś ja