EN

Zbiór komunikacyjny

Zagięta strona
Dzień Bez Samochodu A.D. 2022 spędziłam z satysfakcją w komunikacji publicznej. Skorzystałam bezkosztowo z pociągu, autobusu, metra, tramwaju, znowu z metra, jeszcze raz z metra, po raz kolejny z autobusu, a potem… pokonał mnie transport zbiorowy mojej podwarszawskiej gminy

Skapitulowałam, bo na autobus musiałabym czekać 50 minut, co z grubsza odpowiadało czasowi, w którym mogłam pokonać ten dystans pieszo. W ogóle dużo tego dnia chodziłam, bo potrzebne mi przystanki nie zawsze były superblisko. Nigdzie się nie spóźniłam, a na jedno spotkanie dotarłam nawet o tydzień za wcześnie (powiedzmy, że kartki w kalendarzu się skleiły). Odebrałam sprzęt RTV z serwisu, a potem dałam radę przenieść go własnymi siłami i komunikacją zbiorową z punktu A do punktu B, choć wolałabym nie powtarzać tego wyczynu codziennie. Ani razu nie stałam w korkach, wykonałam wysiłek fizyczny, mogłam też popatrzeć na ludzi i na miasto – czyli same plusy, zwłaszcza że wszystkie te pozytywy odczuwam rzadko, bo na co dzień pracuję zdalnie.

W teorii (a czasem również w praktyce) jestem całym sercem za komunikacją publiczną, zwłaszcza tą tak tanią, że aż darmową. Czasem mam jednak wrażenie, że najwięksi orędownicy transportu zbiorowego mieszkają wyłącznie na Mokotowie albo w innej centralnie położonej dzielnicy miasta, sami sobie ustalają godziny pracy, do przedszkola z milusińskim idą spacerkiem pięć minut, a na własnych plecach transportują co najwyżej matę do jogi. W każdym razie ja tak niegdyś miałam.

Obecnie jako mieszkanka miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od Mokotowa z wypiekami na twarzy śledzę na przykład dyskusję na temat nowego buspasa na Puławskiej – po jego uruchomieniu stoję tu w korku zarówno w weekendową noc, jak i w środku dnia roboczego. Ale problemem nie jest wytyczenie buspasa, ale to, że nie spowodowało to zwiększenia częstotliwości kursowania autobusów i korzystanie z niektórych przystanków, zwłaszcza w godzinach szczytu, jest po prostu niewykonalne, bo do pięknych, ekologicznych pojazdów nie da się wsiąść. Kursują one też po trasach, do których trzeba jeszcze jakoś dotrzeć z okolicznych osiedli. To trudne, zwłaszcza gdy jedna z gminnych linii właśnie zostaje skrócona, przez co nie obsługuje już ani stacji kolejowej, ani przystanku autobusu miejskiego. Bo „oszczędności”! W takich sytuacjach jedyną opcją bywa, niestety, samochód. Jestem pełna podziwu dla właścicieli tych dziesiątek rowerów poprzypinanych do byle czego przy przystankach (również do słupków z tabliczkami: „Zakaz pozostawiania rowerów”) – trzeba być nie tylko zdesperowanym, ale i nieustraszonym.

Buspas blokowany jest też przez samochody, które rozpaczliwie usiłują z niego zjechać, wbijając się w korek na sąsiednim samochodowym pasie. Kierowcy z mojej okolicy opowiadają mrożące krew w żyłach historie o dzieciach, które trzeba dostarczyć do przedszkola na 8 rano razem z modelem wulkanu w skali 1:10, zrobionym z krepiny i brokatu, oraz o trzydziestu trzech spotkaniach służbowych odbywających się każdego dnia w różnych częściach miasta. Na forach internetowych czytam czasem porady, jak kupić taksometr i odpowiednie oznakowanie na dach auta, żeby móc pomknąć buspasem co prawda nielegalnie, ale za to szybko i bez mandatu. Jest w zasadzie jeden sposób, by omijać korki zdrowo i zgodnie z prawem – trzeba zostać długodystansowym, całorocznym cyklistą o skórze z poliestru i łydkach ze stali.

Tam, gdzie mieszkam, mamy też do dyspozycji pociąg. Jednak żeby do niego wsiąść, trzeba trafić na moment, w którym podniesione są szlabany. A ponieważ rośnie częstotliwość kursowania pociągów (bo coraz więcej osób mieszka w zasięgu stacji), szlabany coraz częściej są opuszczone. Wszystko wskazuje na to, że dojdziemy w końcu do takiego etapu, w którym nie będą się one podnosić w ogóle – wtedy mieszkańcy z jednej strony przejazdu będą mogli pojechać tylko w stronę Warszawy, więc nie będą już mogli wrócić do domu, a ci z drugiej strony torów – na odwrót. Jeśli będę chciała pojechać sobie np. na Wolę, będę musiała najpierw ruszyć w kierunku Radomia, wysiąść na najbliższej stacji, pokonać tory najnowszym (i niedostępnym w mojej miejscowości) wynalazkiem w postaci kładki dla pieszych i przesiąść się na pociąg jadący w przeciwnym kierunku. Potem już tylko hop do metra, jeszcze raz metra, albo do tramwaju i jeszcze raz tramwaju. Czyli nic trudnego dla chcącego. Da się? Da się! No to nie twórzmy sztucznych problemów i nie drążmy tematu!

Podsumowując: buspas traci na efektywności, jeśli nie ma na nim autobusów, a często kursujący pociąg nie poprawia sytuacji, jeśli nie mogą do niego wsiadać pasażerowie. Ergo: większy podmiejski metraż, kosztujący tę samą walizkę banknotów co nieduży lokal w mieście, powinien być sprzedawany wyłącznie w pakiecie z kabiną do teleportacji.

Kategorie