Pogoda dla pesymistów
Zagięta stronaWtedy, wiele lat temu, lato nie miało chyba zamiaru kiedykolwiek się kończyć. Ciepła aura panowała jeszcze w październiku, ale mimo tych złocistych dni Polacy zrobili na mnie przede wszystkim wrażenie nacji zrzędliwej. Powód takiego stanu rzeczy został mi zdradzony przez jedną z pierwszych poznanych tu osób: – Wszyscy są w złym nastroju właśnie dlatego, że pogoda jest taka ładna. To przypomina, że zima jest tuż za progiem – wyjaśniła nowa znajoma. Czyli może i mieliśmy długie lato, ale nie mogliśmy się nim cieszyć. Przyjemna temperatura tylko z nas kpiła, będąc nieustannie gotowa, by zaśmiać się nam w twarz i odmrozić nosy. I tak rzeczywiście się stało. W połowie listopada, po zaledwie paru tygodniach ciepłej jesieni, Warszawa brodziła już w śniegu po kolana. Zamiast ponad 20 stopni, jak jeszcze miesiąc temu, termometry pokazywały minus 10 i tak miało pozostać przez kolejne cztery miesiące. Gdy słońce ponownie postanowiło wyjrzeć zza chmur, była już połowa marca, a czapa śniegu pokrywającego miasto wreszcie zaczęła się niespiesznie roztapiać. Byłem przyzwyczajony do łagodnych, brytyjskich zim, zatem polska aura była dla mnie szokiem i niemałym wyzwaniem. Mieszkańcy Warszawy wzruszali jednak tylko ramionami i dawali się unosić zjawiskom meteorologicznym. Nie narzekali już, bo wydarzyło się przecież wszystko to, czego się obawiali. Zacząłem wtedy powoli rozumieć ich pozornie absurdalne podejście do późnego lata – przygotowywanie się do zimy opierało się w dużej mierze na snuciu czarnych scenariuszy z wyprzedzeniem. W ten sposób, gdy najgorsze faktycznie przyszło, wydawało się już oswojone i znośne.
Ostre zimy, które musiałem jakoś znieść przez moje pierwsze lata w Polsce, wydają się teraz być pieśnią przeszłości, za co odpowiedzialność możemy śmiało przyznać globalnemu ociepleniu. Ale jak wkrótce się przekonałem, ta pragmatyczna forma pesymizmu kultywowana przez Polaków znajdowała zastosowanie nie tylko w sferze zjawisk pogodowych. Wasz kraj był już wtedy w NATO i zmierzał w kierunku członkostwa w UE, gdy jednak wspominałem, że skoro już zwyciężyliście komunizm, a nowe międzynarodowe sojusze zapewniają wam bezpieczeństwo, to czekają was już tylko spokojne czasy, zazwyczaj w odpowiedzi słyszałem: „Ależ skąd! To tylko pozorny pokój! Zobaczysz, prędzej czy później wybuchnie kolejna wojna”. I chociaż ta ponura perspektywa z pewnością miała swoje źródło w wielu traumatycznych doświadczeniach dotykających polski naród przez ostatnie wieki – inwazje, okupacje, a także zdrady rzekomych sojuszników – wciąż wydawała mi się nie całkiem zrozumiała. W końcu – zgodnie z artykułem piątym traktatu NATO – atak na jedno państwo jest równoznaczne z napaścią na cały blok. Ci, którzy wieszczyli czarne scenariusze, mieli jednak po części rację. W ubiegłym roku wojna faktycznie wybuchła, choć – na szczęście dla Polski – za jej wschodnią granicą, a Polska, w przeciwieństwie do reszty świata, wydawała się na to przygotowana. Zachód latami próbował zabiegać o względy Putina, wierząc, że da się z nim w jakiś sposób współpracować czy tonować zapędy, ewentualnie trzeba go po prostu przeczekać. Polacy nie mieli nigdy podobnych złudzeń. Polski pesymizm znowu okazał się więc sensowniejszą postawą niż nieuzasadniony optymizm żywiony przez innych.
Jeden z moich polskich przyjaciół wyjaśnił mi to podejście w taki sposób: „Jeżeli zawsze spodziewasz się najlepszego, często spotyka cię rozczarowanie. Ale jeśli oczekujesz najgorszego, nigdy nie tracisz – albo się myliłeś i rzeczywistość jest znacznie lepsza, niż zakładałeś, albo masz satysfakcję z tego, że ją trafnie przewidziałeś”. W tym sensie pesymiści zawsze są – z braku lepszego słowa – zadowoleni. Nie będę bronić pesymizmu jako doskonałej filozofii życiowej, to byłoby za wiele, jednak jeśli czegoś nauczyli mnie polscy znajomi, to może właśnie tego, że receptą na szczęście jest bycie odrobinę chociaż ponurym.