Gdy pewnego dnia rano uruchamiałem pod pensjonatem samochód, silnik dziwnie zabulgotał, zaskoczył, ale chwilę później na desce rozdzielczej rozbłysła lampka informująca o awarii. Podniosłem maskę, spod której wyciągnąłem zerwany pasek łączący silnik z alternatorem. Właściciel pensjonatu, który pojawił się nie wiadomo skąd (dobrzy hotelarze tak umieją), wskazał mi palcem drobne nacięcia na powierzchni. – Taśka, panie, przegryzła – wysapał ze źle ukrywaną satysfakcją. Ruszyłem zatem w epicką podróż w poszukiwaniu najbliższego serwisu. Po drodze okazywało się, że kolejne warsztaty funkcjonują jedynie w fantomowej pamięci Google’a, więc z duszą na ramieniu pokonywałem kolejne kilometry górskich dróg, a w samochodzie – w miarę wyczerpywania się akumulatora – przestawały działać kolejne urządzenia elektryczne. A bieszczadzkie serpentyny nie są już tak romantyczne, gdy nie działa wspomaganie kierownicy i h