Zdelegalizujcie to!
Zagięta stronaSą podobno takie dyscypliny, których kibice nie zajmują się głównie organizowaniem ustawek ani równaniem z ziemią całych dzielnic. Słyszy się czasem także o sportowcach, którzy walczą ambitnie nie tylko o lukratywne kontrakty reklamowe czy też osiągają poziom mistrzowski w czymś innym niż oszustwa podatkowe. Mój szwagier przysięga nawet, że był na meczu, którego wynik nie został ustalony wiele tygodni wcześniej. Ale szwagier to mitoman, poza tym to były zawody przedszkolaków w dwa ognie. Za to media (także te wiarygodne) donoszą regularnie o kryminalistach (dla niepoznaki nazywanych działaczami czy sędziami), którzy przy szklance whisky decydowali o tym, kto zagra, kto wygra i kto na tym przyzwoicie zarobi. Po co zatem wydawać miliardy na utrzymywanie żałosnej iluzji, że chodzi o szlachetne współzawodnictwo i rozwiązywanie sporów na boisku zamiast na polu bitwy? Przecież nie po to, żeby młody Izraelczyk i młody Palestyńczyk mogli kopać razem piłkę w spocie reklamowym FIFA.
Piłka nożna wydaje się najbardziej skompromitowaną dyscypliną sportu, ale przecież nie ona jedna. O palmę pierwszeństwa dzielnie walczy zawodowe kolarstwo, w którym (tak zwani) lekarze sportowi wykorzystali już wszystkie kombinacje elementów z tablicy Mendelejewa, a najlepsi inżynierowie świata zbili fortuny, wyposażając rowery szosowe w urządzenia wspomagające dyskretnie pracę mięśni. Tuż za kolarstwem plasuje się podnoszenie ciężarów, w którym ci sami zawodnicy co sezon występują z innym herbem na piersi i z innym wspomaganiem we krwi, a listę medalistów olimpiad trzeba aktualizować co kilka lat, w miarę opracowywania coraz doskonalszych testów antydopingowych. Albo taki boks…
A przecież wszyscy ci mistrzowie świata i okolic zaczynali przygodę ze sportem od nauki żonglowania sflaczałą piłką na podwórku, od brawurowych slalomów między śmietnikami na zdezelowanym składaku, od prób rozsuwania drzwi w elektrycznym pociągu podmiejskim, ewentualnie od trenowania ciosów na twarzach co wątlejszych pasażerów tegoż pociągu. Nasuwa się jedno pytanie: w którym momencie coś poszło nie tak? Pocieszmy się jednak, że są dyscypliny, w których wygrywają naprawdę najlepsi, a sztuczne wspomaganie nie poprawia wyników. Rzutki, sepak takraw... Hmmm… I chyba tyle. Za to co do rzutek, mam pewność wynikającą z empirii. Próbowałem kiedyś grać, wspomagając się popularną używką (tą legalną!) i zebrałem baty większe niż zwykle. Nauczkę dostałem na całe życie i od tej pory nie łączę.
Ale wróćmy do idei delegalizacji. Jest, niestety, całkiem możliwe, że – na podobieństwo prohibicji – taki zakaz miałby działanie odwrotne i spowodowałby wzrost popularności skompromitowanych sportów jako owocu zakazanego. Może nie w Skandynawii, gdzie wszystkie ringi bokserskie zostałyby bez szemrania zamienione na ekspozycje wyściełanych, designerskich mebli, ale między Odrą a Bugiem? Pomyślcie tylko. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że jak grzyby po deszczu powstawałyby nielegalne drużyny podwórkowe, które mogłyby awansować czy spadać z jednej do drugiej tajnej ligi. A firmy budowlane startowałyby w niejawnych przetargach na budowę podziemnych torów kolarskich dla niepoznaki imitujących oczyszczalnie ścieków lub stadionów piłkarskich opisanych w specyfikacji istotnych warunków zamówienia jako wybiegi dla psów.
A kilkudziesięciu posłów kolejnej kadencji weszłoby do parlamentu dzięki pewnemu populistycznemu hasłu. Byłoby ono wygrawerowane na noszonym w klapie znaczku, który przedstawiałby stylizowaną, zieloną piłkę z napisem „Legalize it!”.