Są podobno takie dyscypliny, których kibice nie zajmują się głównie organizowaniem ustawek ani równaniem z ziemią całych dzielnic. Słyszy się czasem także o sportowcach, którzy walczą ambitnie nie tylko o lukratywne kontrakty reklamowe czy też osiągają poziom mistrzowski w czymś innym niż oszustwa podatkowe. Mój szwagier przysięga nawet, że był na meczu, którego wynik nie został ustalony wiele tygodni wcześniej. Ale szwagier to mitoman, poza tym to były zawody przedszkolaków w dwa ognie. Za to media (także te wiarygodne) donoszą regularnie o kryminalistach (dla niepoznaki nazywanych działaczami czy sędziami), którzy przy szklance whisky decydowali o tym, kto zagra, kto wygra i kto na tym przyzwoicie zarobi. Po co zatem wydawać miliardy na utrzymywanie żałosnej iluzji, że chodzi o szlachetne współzawodnictwo i rozwiązywanie sporów na boisku zamiast na polu bitwy? Przecież nie po to, żeby młody Izraelczyk i młody Palestyńczyk mogli kopać raz