Pamiętam, jak w czasach młodzieńczych wynajmowałem z kolegą mieszkanie. Kolega był informatykiem i budował strony internetowe dla dużych firm. Nie było dla niego różnicy, czy to noc czy dzień – programował o każdej porze, a do tego był fanem serialu „The Walking Dead”, który stanowił wygodny przerywnik w kodowaniu. Choć ja pisałem nie kodem, lecz prozą, okazało się, że nasze rytmy pracy mogą się zgrywać niczym stare winyle i wkrótce zaczęliśmy funkcjonować w tych samych godzinach. Wychodziło się na przykład o trzeciej w nocy na przerwę na papieroska, połączoną ze spacerkiem po pustych ulicach osiedla, o czwartej była kawka, potem spanie do południa. W ten sposób praca miała smak niekończącej się imprezy – towarzyszyło jej poczucie niczym nieskrępowanej wolności, bo poza deadlinem, czyli tym jedynym momentem cezury, gdy trzeba było wreszcie wykazać się wynikiem, byłeś całkowicie wolnym duchem. Pracowałeś, jak