Na szczęście najmłodsze potomstwo chodzi spać wcześnie, więc wieczorami zapadała cisza. Żyliśmy z placem zabaw we względnej symbiozie, dopóki do budynku nie wprowadziła się rodzina z dwiema dziewczynkami. Bliźniaczki o wyglądzie aniołków miały ten przykry zwyczaj, że komunikowały w zasadzie wszystkie swoje stany emocjonalne przeraźliwym rykiem. Nie były to zwykłe dziecięce okrzyki, płacze czy piski, które wypełniają każdą przestrzeń zajmowaną przez maluchy, ale wwiercający się w mózg odgłos przypominający przedśmiertne rzężenie mastodonta, z czasem przechodzący w świdrujący pisk o częstotliwości rozbijającej hartowane szkło. Po raz pierwszy usłyszeliśmy ten piekielny dźwięk, gdy jedliśmy niedzielny obiad. Spetryfikowało nas, a potem rzuciliśmy się do okna, drżącymi palcami wybierając w telefonie numer 112, święcie przekonani, że na placyku zainaugurowała właśnie działalność nowa banda Mansona. Ale naszym rozszerzonym ź