EN

Między dżumą a...

Zagięta strona
Wielu moich kolegów pisywało już felietony o udrękach związanych z poszukiwaniem mieszkania w dusznej i nieprzyjaznej dżungli wolnego rynku. Mógłbym podjąć tę samą próbę, bowiem w wyniku gwałtownej zmiany w moim życiu tymczasowo zostałem bez własnego dachu nad głową

Nie mam pojęcia, w ilu dokładnie mieszkaniach kładłem się spać od momentu mojego przybycia do Polski w 1995 roku, ale było ich przynajmniej 13. Przypuszczam więc, że wypadałoby napisać coś o rynku najmu, ale nie tylko o nim. Zanim przeprowadziłem się do mojego obecnego M, rozważałem skorzystanie z oferty PRS. Ale moje osobiste zdanie o tym sektorze jest takie, że – mimo całego szumu, który otacza ten koncept – nie jest on godny aż takiego zachwytu. Pewna znana sieć zaoferowała mi minimalnie umeblowany, nieszczególnie tani lokal, a przed podpisaniem umowy musiałbym stanąć na głowie, by przejść przez wszystkie administracyjne procedury i udowodnić wysokość swoich dochodów. Co gorsza, jedną z przyczyn, dla których rozważałem w ogóle to rozwiązanie, było całkowicie błędne założenie – sądziłem, że nowy, oficjalny adres przyda mi się, gdy będę aktualizować dokumenty. Poinformowano mnie jednak, że to niemożliwe – oficjalnie obiekt PRS działa na takiej samej zasadzie jak hotel. Nie chcę przez to powiedzieć, że sektor prywatny jest w tym względzie dużo lepszy, ale o tym później. Tak naprawdę wszędzie jest podobnie. Gdy opuszczałem Wielką Brytanię, aby znaleźć miejsce do życia, wystarczyło przejrzeć ogłoszenia w gazecie, a właściciel mieszkania wymagał zwykle jedynie kaucji w wysokości miesięcznego czynszu. Ale to już przeszłość! Mój brat wrócił niedawno do Londynu z Indii, gdzie przez dłuższy czas mieszkał – ze względu na całkowitą dominację sektora PRS na angielskim rynku został zmuszony do zapłacenia kaucji w wysokości… rocznego czynszu. Po prostu nie mógł przedstawić żadnej historii jako najemca, więc nie zaproponowano mu innych warunków. Z tego, co zrozumiałem, brytyjscy rodzice muszą ręczyć za swoje dzieci, gdy te chcą wyfrunąć z gniazda. Czy komukolwiek może się wydawać, że dla klienta to korzystne rozwiązanie? Ku swojemu przerażeniu odkryłem (podobne jak wcześniej moi koledzy), że polski rynek najmu prywatnego zmierza w podobnym kierunku. Właściciele mieszkań wymagają najczęściej, by potencjalny lokator miał inny adres, pod którym może mieszkać. (Cóż, nie szukałbym lokum, gdybym je już miał...). Jak zauważył jeden ze znajomych, staranie się o status najemcy przypomina udział w dziwacznym konkursie piękności.

Jeśli mimo to jesteś przygotowany na długie polowanie, wciąż masz szansę znaleźć w pełni umeblowany lokal, w którym jedynym wstępnym wymogiem będzie wpłacenie symbolicznej kaucji. Ale jeżeli perspektywa wynajmu cię nie nęci, mam złe wieści: alternatywa wcale nie wygląda lepiej – kupno mieszkania wydaje się porównywalne z postawieniem wszystkich oszczędności w kasynie. Kiedy przyjechałem do Polski, żaden przeciętnie zarabiający człowiek nie był w stanie pozwolić sobie na zakup własnego kąta. Banki musiały więc wykazać się kreatywnością. Kredyt o nazwie „Alicja”, święcący tryumfy w 1995 roku, zakładał minimalne oprocentowanie, ale do pierwotnej kwoty hipoteki dodawane były odsetki. W efekcie kredytobiorcy zauważyli, że – mimo regularnego spłacania rat – ich zadłużenie rośnie zamiast maleć. Panowało wówczas przekonanie, że rynek w końcu się ustabilizuje i wszystko rozwiąże się samo, jednak – co za niespodzianka! – podczas szalejącej inflacji nie można było na to liczyć. Banki, pozwane już niemal przez wszystkich zaangażowanych w ten idiotyzm, wysmażyły kolejny genialny plan. Owszem, stopy procentowe nadal były nie do przełknięcia, ale przecież raty naliczane w innej walucie mogłyby być niższe! Frank szwajcarski wyglądał całkiem nieźle. Do czasu. Nie wydaje mi się, że ktokolwiek w głębi duszy naprawdę chce wynajmować mieszkanie, ale wzięcie na siebie obciążenia związanego z hipoteką wydaje się jeszcze bardziej lekkomyślnym rozwiązaniem.

Moje pieniądze leżą sobie spokojnie w banku w Wielkiej Brytanii, narażone na takie samo ryzyko związane z przewalutowaniem jak hipoteka we frankach, a inflacja ponownie puka do naszych drzwi. Rząd, obiecując chronić maluczkich przed najgorszymi jej skutkami poprzez obniżanie podatków i zwiększanie pomocy socjalnej, próbuje raczej dalej zwiększać podaż pieniądza. Zareagować mógłby bank centralny (pod warunkiem, że kontroli nad nim nie przejmą politycy).

Nieruchomości zawsze były postrzegane jako doskonałe zabezpieczenie przed inflacją, znam jednak wielu defetystów, którzy mają odmienne zdanie. Mimo że dach nad głową wydaje się nieodzowny, wydanie 400 tys. zł na własne M to przepaść, nad którą jeszcze chwilę postoję.

Kategorie