EN

Konwój bez granic

Wydarzenia
W niedzielę, 6 marca, konwój samochodów osobowych pod flagą „Eurobuildu” wyruszył z Warszawy, wioząc pomoc humanitarną do punktu recepcyjnego w Chełmie. W drodze powrotnej zabraliśmy z granicy łącznie 32 osoby, dwa koty i psa. To była kropla w morzu pomocy, ale – jak się dziś okazuje – te wszystkie krople spowodowały, że skała skruszała

Rankiem, 24 lutego, podobnie jak cały świat, próbujemy uwierzyć w to, co widzimy w serwisach informacyjnych. Już kilka godzin po ataku Rosji na Ukrainę zbieramy się w redakcji, gorączkowo rozprawiając, co można w tej sytuacji zrobić, jak zareagować, jak pomóc. Pierwszy szok szybko mija, ale w kolejnych dniach nadal panuje wielki zamęt, więc w redakcji toczą się gorące dyskusje, a jednocześnie rośnie góra wątpliwości. Dopiero powstają pierwsze, spontaniczne kanały pomocy, pierwsi kierowcy zmierzają w kierunku granicy z pomocą humanitarną, a sieć zalewa fala fejkowych informacji. Trzeba te rewelacje weryfikować, ale także zdobywać numery telefonów do koordynatorów na granicy i uzyskiwać praktyczne informacje od znajomych, którzy już stamtąd wracają. Idea konwoju krystalizuje się w „Eurobuildzie” w ciągu paru kolejnych dni – postanawiamy, że organizujemy zbiórkę darów, zapraszamy chętnych z samochodami osobowymi (wynajęcie busa w Warszawie graniczy z cudem), zawozimy artykuły na granicę, w drodze powrotnej zabieramy uchodźców. Wydawca „Eurobuildu” deklaruje, że sfinansuje paliwo wszystkim chętnym, a jeden z redakcyjnych kolegów, który bardzo chce wziąć udział w wyprawie, ale z powodów osobistych nie jest w stanie, asygnuje znaczną kwotę w gotówce na „kieszonkowe” dla uchodźców, których zabierzemy z granicy.

Pozostaje najtrudniejsze zadanie – dopracowanie szczegółów konwoju. Wiemy już, że nie można zbierać przypadkowych rzeczy i zawozić ich w dowolne miejsce – w serwisach informacyjnych widzimy obrazy przedstawiające uchodźców brodzących po kolana w używanych ubraniach lub piramidy zgrzewek z butelkami wody, które w nocy zamarzają i pękają. W mediach społecznościowych ogłaszamy, że szukamy kierowców z prywatnymi autami, którzy pojechaliby z nami na granicę. Zgłaszają się ludzie z rozmaitych branż i zakątków Warszawy, chętni do natychmiastowego działania. Pytają, dokąd i co trzeba zawieźć. A my… nadal nie wiemy. Telefony w punktach recepcyjnych są przeważnie głuche albo zajęte. Wysyłamy też maile do wielu punktów recepcyjnych oraz organizacji charytatywnych z pytaniem, czego i gdzie im potrzeba.

Jako pierwszy odpowiada punkt w Chełmie – chętnie przyjmą środki higieniczne dla dorosłych, materiały opatrunkowe, koce i śpiwory. Świetnie! Z zarządcą budynku, w którym mieści się redakcja „Eurobuildu”, ustalamy błyskawicznie, że przez trzy kolejne dni przed południem na patio Woli Retro stanie samochód, do którego będzie można przynosić niezbędne artykuły. Gdy bagażnik się zapełni, podstawimy kolejne auto. Ostatecznie okazuje się, że konwój będzie liczył osiem aut, a my mamy nadzieję, że to wystarczy, by pomieścić wszystkie dary. Pierwszego dnia zbiórki, w czwartek… nie pojawia się nikt. Nie upadamy na duchu i słusznie, bo w piątek i sobotę ruch na patio jest spory. Opisane kartony przynoszą pracownicy „Eurobuildu”, partnerzy redakcji, pracownicy Woli Retro, ale także zupełnie obce osoby, które po prostu usłyszały przypadkowo o akcji. Ostatecznie w sobotę po południu mamy trzy duże osobówki pełne darów.

Godzina wyjazdu zostaje ustalona na 4 rano w niedzielę. W zupełnych ciemnościach spotykamy się na stacji benzynowej przy drodze wylotowej z Warszawy na Lublin. Okazuje się, że niektórzy tak bardzo nie mogli doczekać się wyjazdu, że… ruszyli dzień wcześniej, a jeszcze inni pojechali w zupełnie innym kierunku. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, rozdzielamy gotówkę na paliwo i kieszonkowe, po czym ruszamy do Chełma. Na miejscu ci z nas, którzy mają pełne bagażniki, kierują się w stronę miejskiego magazynu, pozostali – do pobliskiej hali sportowej, gdzie funkcjonuje punkt recepcyjny. Do ostatniej chwili nie mamy pewności, czy będzie kogo zabrać, jesteśmy więc przygotowani, by ruszyć dalej w dół granicy, ale okazuje się, że do Chełma kilka godzin wcześniej dotarła duża grupa uchodźców, więc jest kolejka chętnych. Pani koordynator natychmiast przydziela nam pasażerów (głównie kobiety i dzieci). Na parkingu przed halą sportową wszystkie wyjeżdżające auta kontroluje policja – jesteśmy legitymowani i wypytywani o szczegóły trasy, a nasze dane są sprawdzane w CEPiK-u. Oczywiście nikt nie protestuje. W tym momencie konwój idzie w rozsypkę i każdy rusza w swoją stronę. Jak wygląda dalsza droga niektórych z nas, przeczytacie poniżej.

Opowieść Piotra

Do konwoju ściągnąłem mojego kolegę, Wojtka, z samochodem, do końca dnia udało nam się działać we dwóch, więc to będzie historia nas obu. W Chełmie dostajemy od pani koordynator pasażerów do Warszawy, Raszyna i Nowego Dworu Mazowieckiego, łącznie dziewięć osób, wszyscy z rejonu Żytomierza. Na początku moi pasażerowie są milczący i spięci, nie chcą nawet zdjąć kurtek. Ale z czasem się rozluźniają – daje się we znaki zmęczenie, bo wkrótce zasypiają i śpią prawie całą drogę do Warszawy. Część naszych pasażerów wysiada na Dworcu Centralnym, chcą dostać się do bliskich w Krakowie i Żarach pod Zieloną Górą. Pozostałą grupę – babcię, matkę i syna – zawożę do Nowego Dworu, do znajomych. W pewnym momencie przelatuje nad nami samolot pasażerski (pewnie ląduje w Modlinie), wtedy mama z synem zaczynają o nim z ożywieniem rozmawiać. Okazuje się, że w Żytomierzu mieszkali obok lotniska, które zostało zbombardowane w pierwszym ataku na miasto. Ich blok też jest zniszczony, stracili mieszkanie i cały dobytek, na szczęście zdążyli uciec do schronu. Pod domem znajomych w Nowym Dworze żegnamy się wylewnie i z Wojtkiem wracamy na Centralny – trzeba pomóc naszym pasażerom, którzy trafiają w środek strasznego chaosu. Udaje się kupić bilety kolejowe i zainstalować polskie karty SIM w telefonach. Około godz. 17.00 żegnamy się z nimi i wracamy do swoich domów.

Opowieść Radka

Pani koordynatorka w Chełmie przyprowadza do mnie dwie panie z dwójką nastolatków. Wszyscy są spod Kijowa i jadą do Warszawy na Dworzec Wschodni. Jedna z pań wraz z dziećmi zmierza do Brna, do córki, która pracuje na uniwersytecie, druga pani jeszcze nie wie – Czechy czy Niemcy, decyzja ma zapaść na warszawskim dworcu. Panie są wystraszone i przekonane, że za podróż samochodem trzeba zapłacić. Z trudem przekonuję je, że podróż jest zupełnie bezpłatna. Wszyscy są bardzo zmęczeni, przez większość drogi śpią. Zanim zapadają w sen, opowiadają mi o dramatycznych wydarzeniach – ostatnie dni spędzili głównie w schronach, które trzęsły się od wybuchów, potem uciekali do granicy w tłumie uchodźców. Podoba im się nasza trasa S17 z Lublina do Warszawy – jedna z pań mówi, że na Ukrainie też mieli takie – nowe, szybkie, wygodne – ale są już zniszczone, zawalone uszkodzonymi samochodami i zryte przez czołgi. „Ale odbudujemy!” – zapewnia. „Rosjanie Wam za to zapłacą, będą reparacje” – zapewniam buńczucznie. „Nic od nich nie chcemy! Chcemy tylko, żeby zapanował pokój!” – mówią zgodnie. Zajeżdżamy na Dworzec Wschodni, idę z pasażerami do punktu recepcyjnego. Po drodze spoglądamy na tablicę z rozkładem jazdy, pod którą rozłożyło się tymczasowe przedszkole: na ogromnej wyspie z koców urzędują dzieci. Okazuje się, że za parę godzin będzie pociąg do Pragi, więc zapada natychmiastowa decyzja – obie rodziny pojadą dalej wspólnie. Gorąco mi dziękują i rozstajemy się. W drodze do domu nachodzi mnie taka refleksja: spotkałem się ostatnio z opinią, że nie ma sensu zabierać ludzi samochodami z granicy, skoro kursują tam pociągi, dla Ukraińców darmowe. Odpowiadam zatem: te wspaniałe, darmowe pociągi mają po 6-7 godzin opóźnienia i są zatłoczone jak autobusy w godzinach szczytu. Dla ludzi, którzy spędzili wcześniej dwa-trzy dni w takich warunkach, ta podwózka naszym samochodem to chwila wytchnienia, na dodatek znacznie skracająca ich powrót do normalności.

Opowieść Tomka

Rodzina, którą zabieram do swojego auta, składa się z pani Swietłany, jej teściowej i dwojga dzieci w wieku 10-12 lat. Uciekają z Żytomierza do rodziny w czeskim Brnie. Najpierw muszą się dostać do Warszawy, najlepiej na Dworzec Wschodni. Trasę z Żytomierza do Chełma (około 450 km) pokonali pociągiem i autobusem, co zajęło im dwie doby. Do końca się łudzili, że jakoś uda się doczekać końca wojny w domu, bo w ich dzielnicy na uboczu było dotychczas raczej spokojnie. Pani Swietłana ściągnęła nawet do siebie ze wsi swoich rodziców oraz siostrę, która mieszkała w centrum, blisko szkoły wojskowej – zbombardowano ją w pierwszym ataku na Żytomierz. Ale gdy w tej spokojnej, peryferyjnej dzielnicy pociski spadły na szpital położniczy (na szczęście ewakuowany), spakowali się wszyscy w pięć minut. Mają nieduży bagaż, ale i tak uważają się za szczęściarzy, bo rodzina jest cała i zdrowa, a po drodze spotykali samych dobrych ludzi, no i mają gdzie się schronić. Z dumą opowiadają o prezydencie Zełenskim. – Kiedyś wszyscy się śmiali, że to klaun, ale teraz już nikt tak nie mówi. Okazał się prawdziwym bohaterem. To nie cwany polityk, który uciekłby z kraju pierwszy, jak kiedyś Janukowycz. To nasz chłopak, on nie porzuci swoich do końca – mówi z przekonaniem pani Swietłana. Wkrótce wszyscy zasypiają i budzą się, gdy wjeżdżamy do Warszawy. Parkujemy pod Dworcem Wschodnim, wypakowujemy bagaże i idziemy do punktu recepcyjnego. Tu spotykamy ukraińskich wolontariuszy, którzy biorą moich pasażerów pod swoje skrzydła. Za kilka godzin ma być pociąg do Pragi, więc przerwa w podróży nie będzie trwała długo. Gdy się żegnamy, pani Swietłana sięga do torebki. – To ile się należy? – pyta niepewnie. Długo nie jestem w stanie jej przekonać, że przejazd był bezpłatny. A gdy potem mówię, że mamy dla nich jeszcze niewielkie kieszonkowe w złotówkach, po policzkach obu pań zaczynają płynąć łzy wzruszenia. Mnie też robi się niewyraźnie, więc szybko ściskamy się na pożegnanie i rozstajemy.

Opowieść Huberta

U mnie się zaczęło tydzień wcześniej – zorganizowałem znajomych, którzy mieli szczere chęci jechać na granicę – każdy miał też kupić jakieś artykuły od siebie – ale gdy przyszło co do czego, okazało się, że każdemu coś wypadło. Zgłaszając się do „Eurobuildu”, miałem cichą nadzieję, że tym razem może się uda. Wcześniej poznałem przez Internet Darka, człowieka z Warszawy, który już kilka razy był z pomocą humanitarną na granicy, a nawet na Ukrainie. I gdy wyruszyłem z Wami z Warszawy, okazało się, że on właśnie organizuje konwój z Hrebennego do Lwowa, mają ruszać za kilka godzin. Bardzo chciałem „powąchać” Ukrainy, miałem zapasowe kanistry z paliwem, więc odłączyłem się od Was i pojechałem na Hrebenne. Tam już czeka 6-8 aut i ruszamy. Na granicy sporo formalności – i po jednej, i po drugiej stronie – więc jej pokonanie zabiera nam jakieś półtorej godziny. Od wolontariuszy ze Lwowa mamy informację, że na drogach głównych są ogromne korki, więc jedziemy bocznymi dróżkami, omijając dziury i porzucone auta, z sercem w gardle, żeby tylko nie uszkodzić samochodu. We Lwowie odłączam się od konwoju i jadę do ojców franciszkanów na Łyczakowską. Skąd taki adres? Otóż wcześniej przeczytałem wywiad z franciszkaninem z Krakowa, który zorganizował dla lwowskich braci zbiórkę na piec i agregat prądotwórczy, jednak udało im się zebrać tylko na piec. A ja miałem taki agregat w garażu, więc go odkurzyłem, zrobiłem przegląd i dorzuciłem do innych darów. Franciszkanie dziękują mi obiadem i gdy jem zupę, jeden z nich pyta: „A ojca z trójką dzieci byś nie wziął? Akurat do Warszawy muszą”. Jasne! Piszę do Darka, że mam już pasażerów. W tym samym momencie dostaję SMS od żony, która pyta, czy mogę podjechać na dworzec kolejowy we Lwowie, bo trzeba zabrać stamtąd ludzi ze zwierzętami... A „moja” rodzina już czeka przy aucie. Co ciekawe – mają z sobą psa. To dobrze, żona mi wybaczy. Po godz. 13 ruszamy w stronę granicy, na Dołhobyczów. Rodzina jest spod Kijowa. Po kolejnym bombardowaniu okolicy tato spakował dzieci w małe, szkolne plecaczki i poszli na stację kolejową. Po 12 godzinach wysiedli we Lwowie i trafili do franciszkanów, by odpocząć. Mama dzieci mieszka i pracuje w Poznaniu, ma ich odebrać wieczorem z dworca Warszawa Wschodnia – to jest nasz punkt docelowy. Dzieci bardzo grzeczne, przez całą drogę nawet nie pisną, trochę śpią, podobnie pies. Ożywiają się po zjedzeniu kanapek i słodyczy. Na granicy bardzo nerwowa atmosfera. Kolejka aut liczy 8 km, po bokach piesi, głównie matki z dziećmi, część śpi na gołej ziemi… Czuję kulę w gardle. Naprawdę, współczuję wszystkim tym, którzy muszą dokonywać wyboru, kogo zabrać, a kogo zostawić – to paskudne uczucie. Stajemy na końcu ogonka, ale za jakiś czas mamy dołączyć do konwoju autobusów, który do granicy będzie eskortowany przez ukraińską policję. Gdy w lusterkach pojawiają się błyskające sygnały, wciskamy się na sąsiedni pas między autokary. Odprawa ciągnie się bardzo długo – prawie 2 godziny! Tyle trwa wypisywanie papierów, liczenie pasażerów i czekanie. Pokonujemy kolejne szlabany i… wreszcie jesteśmy w Polsce! Bez większych przygód, z pedałem gazu w podłodze, dojeżdżamy do dworca Warszawa Wschodnia o godz. 22.30. Mama zaraz dołączy i zabierze całe towarzystwo. Pasażerowie bardzo wdzięczni i strasznie zmęczeni, ja już też. Byłem na nogach od 3 rano, w ciągłym stresie, w zasadzie nic nie poszło zgodnie z pierwotnym planem, ale i tak mam ogromną satysfakcję.

Opowieść Krzyśka

Gdy wchodzimy do punktu recepcyjnego w Chełmie, na progu zaczepiają mnie trzy panie, pytając, czy nie jadę czasem do Warszawy, bo one muszą się dostać na Dworzec Centralny. „Czemu nie!” – myślę i zapraszam je do samochodu. Gdy tylko wyjeżdżamy z Chełma, włączam radio. W wiadomościach mówią akurat o sytuacji na Centralnym – że tłumy, chaos, po prostu armagedon. Panie są spod Kijowa, mówią tylko po rosyjsku, ale widać, że sens tych wieści do nich dociera i zaczynają się denerwować. Z ciekawości pytam, dokąd zamierzają dalej jechać i okazuje się, że do Siemianowic Śląskich – mają tam zapewniony dach nad głową. Sprawdzam w Google Maps – to tylko 200 km dalej niż Warszawa. „No to jedziemy do Siemianowic!” – decyduję. Moje pasażerki są wzruszone, całą drogę co chwilę mi dziękują, szczególnie wtedy, gdy częstuję je kanapkami, kawą i babeczkami upieczonymi przez żonę. Pod umówionym adresem pod Katowicami na moje pasażerki czeka pani, która udostępniła im małe mieszkanko w jednorodzinnym domu. Żegnamy się przed domem, a gdy wręczam im kieszonkowe od „Eurobuildu”, pojawiają się łzy wzruszenia. Panie są w dobrych rękach, a ja ruszam w drogę powrotną do Warszawy.

(TC)

***

Dziękujemy!

Serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy zaangażowali się w nasz projekt, a byli to:

  • Darczyńcy: Elwira, Agata, Karolina, Irena, Rafał, Ernest, pan z obsługi technicznej, państwo z Pruszkowa, Jan Kowalczyk z małżonką, Marek Koziarek, ekipa z Property Talents, wiele anonimowych osób.
  • Kierowcy: Krzysiek, Hubert, Radek, Piotr, Arek, Wojtek, Paweł i Tomek.
  • Nieoceniona pomoc w organizacji zbiórki: właściciel i zarządca kompleksu Wola Retro oraz firma New Work.

Kategorie