Biuro z funkcją jacuzzi
Zagięta stronaPoczucie wspólnego celu, uwielbiana (przez niektórych) i wyśmiewana (przez wielu) kultura korporacyjna – zachęcająca do identyfikacji z firmową wspólnotą i całkiem wprost określająca ją jako rodzinę – ewoluowała z narzędzia mającego uczłowieczać zarówno szefa, jak i pracownika w całkiem potężny oręż manipulacji. Argumentum ad familiam to karta-pułapka, ostateczny cios w niezbyt asertywnego zawodnika. Członkowi rodziny nie odmówi się przecież zostania godzinkę dłużej w biurze albo odpalenia maila w weekend, tak jak siostrze-studentce nie odmówi się stówy pod koniec miesiąca, a kilkuletniemu synkowi jeszcze jednej czekoladki (i nie mówcie, że nie macie synka, bo w każdej chwili mieć możecie). Takie jednak nastawienie, będące swoistą odtrutką na konserwatywne, chłodne i bezosobowe podejście do prowadzenia biznesu, osiągnęło chyba swój szczyt na początku XXI wieku, zaś wraz nadejściem nowego millenium mogliśmy zaobserwować kolejne jego wariacje.
Zanim chlapnę kolejną porcją frustracji, postaram się być transparentna: jedynej firmie, w której pracowałam stacjonarnie, daleko było do korporacji. Nie traktuję więc tego doświadczenia nawet jako dowodu anegdotycznego. Ponadto było to grubo przed pandemią, nikomu nie przychodziło więc do głowy, że prawie każde spotkanie mogło być zastąpione mailem, a większość szkoleń – prezentacją w PowerPoincie. Nie było owocowych czwartków i miękkich kanap w chillout roomie, był za to porządny ekspres do kawy i pomieszczenie socjalne (alias: schowek na miotły), niezwykle przydatne, gdy chciało się wziąć w samotności (i ciemności) kilka głębszych oddechów. Branża w dużym stopniu zazębiała się z psychologią biznesu, a więc temat dobrostanu powinien być – jak to się teraz wytwornie określa – wpisany w DNA firmy. Jak to jednak często bywa, usługi świadczone zainstalowanym wysoko na drabinie kariery klientom niewiele wspólnego miały z tym, na co mogli liczyć pracownicy biura. Próbuję jednak skleić swoje ówczesne potrzeby z atrakcjami, którymi kuszą teraz biurowce swój potencjalny narybek.
Stół do piłkarzyków, zjeżdżalnia między piętrami, tor do kręgli i maszyna do waty cukrowej. Hamaki, kapsuły do ucięcia drzemki, może nawet zagroda z alpakami i sauna – firmy prześcigają się w rozwiązaniach, które mają przeobrazić miejsce pracy w krainę czarów, gotową na spełnienie każdej zachcianki, która mogłaby się pojawić między rozmową na Zoomie a wklepywaniem danych w Excela. Teraz już nie jesteśmy rodziną, a grupą przyjaciół, dla której przyjście do roboty niewiele różni się od spotkania w pubie (owszem, też mi się to zdarzało, z tą jednak różnicą, że faktycznie pracowałam wtedy w pubie).
I czy przemawia przeze mnie zazdrość, bo na home office mogę najwyżej zjechać windą do spożywczego, a owocowy czwartek będzie, jeśli nie zapomnę kupić mandarynek? Basen na osiedlu akurat remontują, więc sauna też nie wchodzi w grę (a temperatury minusowe). Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że zacieranie granicy między pracą a rozrywką / współpracownikami a rodziną / biurem a domem za chwilę przestanie już wspierać zatrudnionych, a zacznie służyć interesom zatrudniających. I tak pewnie jak zwykle nadmiernie podejrzliwie węszę tu działanie mitycznego kapitalisty (w mojej głowie zawsze będzie podobny do tego gościa z logo Monopoly), coraz przyjemniej wspominam jednak schowek na miotły, bowiem wraz z wybiciem szesnastej byłam już za drzwiami biura, planując i obiad ze znajomymi, i drzemkę, i nawet partię tych nieszczęsnych piłkarzyków.