EN

Doświetlanie ludzi

Zagięta strona
Pracowałam kiedyś w budynku biurowym zaprojektowanym przez renomowaną pracownię architektoniczną, ale czułam się jak kura klatkowa chowana w sztucznym świetle

Pierwotne plany inwestora tego budynku zakładały zapewne co najmniej przyzwoite doświetlenie całej powierzchni, jednak z czasem pojawiła się potrzeba upchania w tym samym biurze coraz większego zespołu osób, w tym – co gorsza – rosnącej liczby kierowniczek i kierowników, którym przysługiwał osobny gabinet. Gabinety te powstawały wzdłuż przeszklonej fasady, odcinając dostęp do światła kolejnym rzędom biurek. Owszem, te wydzielone pokoiki miały przeszklone ściany, które jednak zostały wyposażone w żaluzje, a każdy kierownik prędzej czy później ulegał pokusie ich opuszczenia. Gdy w owym czasie usłyszałam o jakimś korporacyjnym biurze, w którym cały zarząd trzymano w przeszklonym boksie z dala od okien, wydawało mi się to opisem rzeczywistości alternatywnej.

Dziś, przynajmniej gdzieniegdzie, widać zmiany. Dostęp do światła dziennego jest jednym z kryteriów uwzględnianych w certyfikacjach budynków i wnętrz, a dobrostan użytkowników przestrzeni – ważnym wyznacznikiem jej jakości. Nikogo też już nie dziwi, jak wiele uwagi poświęca się doświetlaniu magazynowych big boksów przy użyciu świetlików dachowych czy przeziernych paneli w fasadach (choć zapewne do czasu, gdy całości magazynów nie przejmą widzące w ciemności roboty).

W doświetlaniu biur i ludzi nieco paradoksalnie pomogła era pracy zdalnej – okazało się, że sam nakaz pracy w biurze może być niewystarczający, więc pracowników do pojawienia się pod firmowym adresem trzeba czymś zachęcić. Podczas ostatniej konferencji inwestycyjnej, organizowanej w kwietniu przez „Eurobuild”, mogliśmy się na przykład dowiedzieć, że wspaniałe przeszklone narożniki w jednym z topowych warszawskich biurowców zostały przeznaczone pod wspólne powierzchnie socjalne, choć początkowo powszechnie spodziewano się, że powstaną w nich gabinety prezesów. Jako osoba, która nigdy nie była prezesem, bywała za to pracownikiem, widzę zdecydowane zalety tego rozwiązania – z narożnika może korzystać znacznie więcej osób, w tym prezes czy prezesa, którzy – nie można tego wykluczyć – ze swoich gabinetów nadal będą mieć nie najgorszy widok.

Chciałabym wierzyć, że na tym trendzie skorzystają też osoby usadowione we wszelkich recepcjach – miejscach nader często lokalizowanych w głębi piętra, przy klatkach schodowych, szatniach czy schowkach. W takich warunkach wariuje zegar biologiczny, spada koncentracja, narasta zmęczenie, a może i staroświecki gniew klasowy. W ostatnim czasie miałam okazję obejrzeć kilka recepcji, a najstraszniejszą z nich była zamknięta przeszklona budka w mrocznym lobby wieżowca z lat 90., wepchnięta pomiędzy windę i schody. W boksie upchano jedną tylko osobę, na oko młodą i dość smutną, a jednocześnie całkowicie obojętną na to, czy jestem intruzem czy osobą upoważnioną do wejścia. Przygnębiające są też znane mi recepcje w nowym warszawskim szpitalu, w którym pracowników będących pierwszą linią medycznego frontu trzyma się z dala od okien, choć architekci nie zapomnieli o doświetleniu naturalnym światłem klatki schodowej, mimo że nikt nie spędza tu ośmiu godzin dziennie.

Niestety, efektowne wieżowce zabierają słońce mniejszym budynkom, a czasem nawet sobie nawzajem. Bywa, że użytkownicy biura na – prestiżowej i drogiej – wysokiej kondygnacji zmuszeni są patrzeć w oczy swoim kolegom z wysokościowca obok. Wtedy dociera do nich, że to jednak szkoda, iż w naszym klimacie drzewa nie urosną wystarczająco wysoko, by złagodzić skutki optycznego zderzenia z sąsiednią szklaną fasadą. Może kiedyś pracownicy korporacji zaczną spontanicznie przerzucać kładki pomiędzy takimi biurami? A z czasem te przeprawy obrosną dzikimi pnączami, zostaną zasiedlone przez ptaki i drobne ssaki, a przy okazji ochronią budynki przed przegrzewaniem?

Zapewne są wśród Czytelników osoby, którym najlepiej pracuje się na nocnej zmianie, przy mrugającej jarzeniówce (pamiętacie je jeszcze?) czy w półmroku rozjaśnionym jedynie nieznacznie blaskiem bijącym od monitora. Sama do nich nie należę – cenię sobie światło wpadające przez okno, podobnie jak widok chmur albo jakiegoś fotosyntetyzującego obiektu.

Kilka lat temu miałam okazję odwiedzić ciekawą instytucję o nazwie Solatorium na warszawskim Jazdowie. Samopoczucie poprawiają nieduże i miłe wnętrza rozjaśniane lampami o temperaturze światła dziennego, a także krzepkie rośliny doniczkowe. Nie widzę naprawdę żadnego powodu, dla którego nie można byłoby wprowadzić tego zestawu do wszystkich miejsc pozbawionych odpowiedniego dostępu do dziennego światła.

Czyż ludzie doświetleni nie stają się szczęśliwsi?

Kategorie