Skromność na kółkach
Zagięta stronaKiedy Adam Baker, typowy przedstawiciel klasy średniej ze Stanów Zjednoczonych, zmęczył się swoim dotychczasowym życiem, pracą, którą nie do końca lubił, perspektywą 30 lat spłaty kredytu na dom i codzienną rutyną, postanowił z dnia na dzień zmienić wszystko. Wraz z żoną sprzedali swoją nieruchomość (powiedzieli w ten sposób „good bye” ratom kredytowym), ograniczając dobytek do dwóch walizek i wyruszyli wraz z 1,5-rocznym dzieckiem na długie wakacje. Czas wykorzystali na podróż, ale i na przemyślenia. Co naprawdę chcielibyśmy w życiu robić? – dumali. Odpowiedź podsunął tiny house movement, czyli ruch, w którym organizują się właściciele bardzo małych domów. Okazuje się, że to nie tylko kwestia praktycznej zmiany lokum, ale cała filozofia życia. Jej zwolennicy chętnie powtarzają intrygującą myśl, wyrażoną chyba po raz pierwszy przez izraelskiego filozofa Amosa Oza. Mówi ona: „(...) większość moich znajomych pracuje ciężej niż powinni, po to, żeby zarobić więcej pieniędzy, niż im naprawdę potrzeba, żeby kupować rzeczy, których naprawdę nie potrzebują, po to, żeby zaimponować ludziom, których tak naprawdę nie lubią”. Gdy wydajemy mniej, nie musimy tyle pracować i możemy poświęcać więcej czasu naszym pasjom – muzyce, malarstwu czy książkom. Żyć skromniej to żyć pełnią życia – twierdzą zwolennicy tego ruchu. Szczęście można kupić i to za nieduże pieniądze – tyle co koszt domku na kółkach.
Niedawno trafiłem w sieci na fotografie takiego lokum o powierzchni użytkowej 20 mkw., zbudowanego przez dwójkę Amerykanów. Dom, który kosztował 33 tys. dolarów, razem z meblami, ma w pełni wyposażoną kuchnię, kominek, toaletę z prysznicem i dwie sypialnie na poddaszu z dużymi materacami ulokowanymi pod skośnym niskim sufitem. Całość wygląda tak dobrze, że reportaż zdjęciowy o domku poprzez Facebook trafił do Polski i jest bardzo często udostępniany. Gdy go oglądałem, zdałem sobie sprawę, że nie widziałem jeszcze żadnej kawalerki ani tradycyjnego mieszkania zbliżonej wielkości (nie mówiąc już o cenie), która byłaby równie efektowna czy funkcjonalna.
Co jest głównym atutem takiego domu? Zacznijmy od rzeczy oczywistej, czyli kosztów utrzymania – nie płacimy czynszu, niewiele wydajemy na sprzątanie czy naprawy. Mniej masz powierzchni, więc mniej rzeczy kupujesz i mniej wydajesz pieniędzy. Przyjrzyjmy się na przykład szafie. „Buy less, choose well” (kupuj mniej, ale dobrze wybieraj) – mówiła słynna brytyjska projektantka mody Vivienne Westwood. Jedna ze stron propagujących ten ruch poleca, by w szafie były tylko 33 sztuki – tyle ma wystarczyć na jeden sezon. Po trzech miesiącach chowasz to, co masz w szafie i wyjmujesz z walizki kolejne 33 sztuki w zależności od zmieniającej się pogody. Sam dom na kółkach jest oczywiście tani – średnio 23 tys. dolarów, podczas gdy normalny dom w Stanach kosztuje 272 tys. dolarów, i aż 481 tys. dolarów, jeśli przy zakupie posiłkujemy się 30-letnim kredytem.
Deweloperzy mogą jednak spać spokojnie. Konsumpcjonizm ma się dobrze i żaden tiny house movement ani inny ruch tego nie zmienia. Domy w Ameryce są coraz większe, a społeczeństwo na dobre pokochało kredyt. W rezultacie ponad 70 proc. Amerykanów żyje od jednej raty kredytu do drugiej. Łączne zadłużenie wszystkich gospodarstw domowych przekroczyło już dawno niebagatelną sumę 10 bln dolarów (dziesięć tysięcy miliardów!). Niektórzy Amerykanie kupują tyle nowych rzeczy, że zapełnili nimi już wszystkie swoje przydomowe składziki i garaże, a teraz na potęgę wynajmują dodatkową powierzchnię w składach self-storage. W Ameryce, gdzie ten przemysł zaczął na dobre rozwijać się w latach 90., do dziś wybudowano już 210 mln mkw. tego typu powierzchni magazynowej. To raczej my śmiejmy się więc z tych dziwnych Amerykanów z ich konsumpcjonizmem oraz z tych jeszcze dziwniejszych antykonsumpcjonistów w domach na kółkach. Bo oni we wszystkim przesadzają. A tymczasem udanych zakupów! ν