Kto zapłaci (oprócz podatników)?
Ekonomiczny news ostatnich dni to 150 lat więzienia dla niegdyś jednego z najpotężniejszych finansistów USA. Nie wiadomo jednak, czy to jedyna osoba, która poniesie konsekwencje swej wątpliwej prawnie i etycznie działalności. Ci, którzy stracili cały swój dorobek, żadają odwetu
Emil Górecki
Niemal rok po wybuchu największej fali kryzysu za kratki na następne 150 lat trafił Bernard Madoff, aferzysta wszechczasów uważany za symbol chciwości ludzi z branży finansowej. Choć jego piramida naciągała Amerykanów przez ostatnie dwadzieścia lat, to ujawnienie malwersacji na niebagatelną kwotę 65 mld dolarów zbiegło się – mniej lub bardziej przypadkowo – z kryzysem. Oczywiście, nawet konfiskata majątku Madoffa, który zgromadził wraz ze swoją żoną, nie wynagrodzi żadnemu z oszukanych poniesionych strat. Liczy się jednak symbol.
W Polsce rok 2007 i pierwsza połowa 2008 to czas wielkiego hurraoptymizmu. Trudno było znaleźć w sektorze nieruchomościowym kogoś, kto wieszczył gorszą przyszłość. Wręcz przeciwnie: codziennie niemal ogłaszano nowe inwestycje – głównie osiedla mieszkaniowe, ale nie tylko. Znakiem czasu okazały się wieżowce. Planowali je wszyscy, by pozostawić po sobie widoczny zewsząd znak „ja tu budowałem”.
Czasy te jednak się skończyły. Runął system finansowy, co początkowo wydawało się Polsce nie szkodzić aż tak bardzo. Tak uspokajali nas zarówno premier i jego ministrowie, jak i spora grupa ekonomicznych autorytetów. Wydawało się im, że upadek Lehman Brothers, Fannie Mae czy Freddie Mac nie mają dla nas znaczenia. Niemal jednocześnie rozpoczęło się bezprecedensowe ratowanie systemu za pieniądze amerykańskich podatników. Burzowe chmury przesunęły się wkrótce znad Ameryki także na europejski system finansowy. Tu państwowa ingerencja w system bankowy nikogo specjalnie nie szokowała. W każdym razie żaden bank na Starym Kontynencie nie upadł, choć gospodarczy krwiobieg (zarówno w dolarach, jak i w euro) się zatrzymał.
Trupy zaczęły jednak wypadać także z polskiej szafy. Spekulacje na złotówce, zatrzymanie akcji kredytowej, mimo względnego bezpieczeństwa naszego systemu bankowego, spadki na warszawskiej giełdzie, problem opcji walutowych... No i dobra mina rządowych ekspertów – „Polska jest bezpieczna”.
Dziś widzimy, że nie do końca. Z rynku wypadło kilku graczy, przede wszystkim deweloperów. Nie przychodzi mi do głowy żadna firma, która nie poddała swoich wydatków ostremu reżimowi. Wzrasta bezrobocie. Otrzymanie kredytu graniczy z cudem, co zabija popyt na niemal wszystko: od mieszkań i samochodów po papier do kserokopiarek.
Jak dotąd, niewielu odpowiedzialnych za kryzys poniosło jego konsekwencje. Jedynie Madoff trafił za kratki, gdzie pewnie doczeka kresu swych dni. Tymczasem na liście „ojców kryzysu” znajduje się znacznie więcej osób. Brytyjski „The Guardian” za światowe załamanie wini 25 osób. „The Times” ograniczył się do dziewiątki. To oczywiście nie są listy zamknięte, ale ich dokładniejsze przestudiowanie wskazuje, jakich błędów musimy się w przyszłości wystrzegać. Są na nich bowiem nie tylko żądni zysku finansiści, ortodoksyjni ekonomiści i zafrasowani własnymi karierami maklerzy, ale i kochający sondaże politycy. Wymieniać można ludzi z całej drabiny – od szefów, po podrzędnych doradców kredytowych. Sytuacja w Polsce, mimo zaklęć rządowych ekspertów, również się pogarsza. Ludzie tracą pracę, spada produkcja i rosną raty zaciągniętych kredytów. Czy ktoś odpowie za opóźnienia w przygotowaniach do kryzysowej fali? Być może politycy w następnych wyborach. Być może, bo jak pokazują ostatnie wybory, niewielu obywateli jest zainteresowanych wielką polityką.